Na przestrzeni ostatniego miesiąc obejrzałem cztery filmy, które za mną "chodziły":
1) "Civil war"
Bardzo dobre kino. Nawiązanie do amerykańskiego modelu kina drogi. W mojej ocenie udana formuła mini etiud, pokazujących różne podejście do toczącej się wojny domowej, różne postawy moralne i amoralne. Bardzo dobre rozegranie docelowego "ostatniego wywiadu z prezydentem" w scenie finałowej. Jako, że ostatnio zobaczyłem również serial "DEVS", to trzeba przyznać, że Garland nadaje swym dziełom pewien niepokojący sznyt.
2) "Strefa interesów"
Pozycja obowiązkowa. Każdy powinien zobaczyć ten film i wyrobić sobie własne zdanie.
Film oddziaływał na mnie emocjonalnie w słabszy sposób niż założyłem. Może dlatego, że nie oglądałem go w kinie i efekty akustyczne nie były odpowiednio uwypuklone.
Ale i tak wiele scen jest wstrząsających. Kontrasty z jednej strony są prostym i ogranym środkiem, ale w tym przypadku działają mocno.
Wielką zaletą jest wprowadzenie języka niemieckiego jako jedynego w filmie.
Patrząc na kompletne ignorowanie przez "rasę panów" służby domowej, miałem nieodparte porównanie z przedmiotowym traktowaniem niewolników na plantacjach w Stanach Zjednoczonych przed wojną secesyjną.
Czasy się zmieniają, a ludzie nie...
3) "Boże ciało"
Dotarłem do tego filmu z dużym opóźnieniem.
I nie wiem o co te halo. Film przewidywalny, niezbyt odkrywczy. Przesłanie miejscami mocno łopatologiczne.
Kreacje aktorskie dalekie od wybitności.
Rozczarowałem się.
A może po prostu nie lubię polskiego kina, które próbuje być głębokie moralnie.
4) "Duchy Inisherin"
Dziwny film. Opowieść o samotności, depresji, tolerancji, popadaniu w dziwność.
O potrzebie ucieczki. Niebezpieczeństwie izolowanego życia w małej społeczności.
Film właściwie bez końca.
Przypominający oniryczny majak.
A z drugiej strony wypełniony dobrym aktorstwem. Colin Farrell w świetnej formie.