Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...
News will be here
jezyk10

Obywatele na wakacjach - test Citizen NJ0100-89A

Rekomendowane odpowiedzi

Obywatele na urlopie - Relacja z Portugalii oraz test Citizena NJ0100 

 

   Będąc jeszcze na pierwszym roku studiów uwielbiałem przeglądać różne ciekawe miejsca na świecie, w ten sposób natrafiłem na piękny, choć mały archipelag wysp, zwany dosyć wdzięcznie - Azorami. Wertując zdjęcia na Google, oglądając na YouTube nie odbywający się już Rajd Azorów, przepadłem. Uwielbiam miejsca, które nadal wyglądają dziewiczo, a do tego nie są oczywistym kierunkiem wczasowiczów. Raczej próżno szukać tam piaszczystych plaż, nienagannej pogody i typowego wypoczynku w stylu All-Inclusive. Azory są idealnym miejscem na trekkingi, wędrówki, wspinaczki, sporty wodne i temu podobne aktywności. Nie omieszkam powiedzieć, że na podstawie kilku zdjęć i opinii na różnych forach zakochałem się w tym miejscu. Wtedy powiedziałem do swojej dziewczyny, a obecnie żony, że jest to miejsce, w które na pewno kiedyś polecimy. Życie od tamtego czasu poukładało się na tyle pomyślnie, że początkowo wycieczka, która była zupełnie poza zasięgiem finansowym okazała się możliwa do realizacji, więc zaczęliśmy przygotowania.

 

image.thumb.png.ff5eca805e98c3f8f1400e66a136023a.png

Źródło: NationalGeographic.co.uk

 

   Wszystkie swoje podróże planuję z dużym wyprzedzeniem, przeglądam loty, aby je zarezerwować w dobrej cenie, sprawdzam różne hotele, a także oferty miejscowych portali typu Groupon. To pozwala mi po pierwsze dobrze zaplanować urlopowy czas, a po drugie trochę oszczędza portfel, ponieważ jeśli kompletuję loty i hotele przez kilka tygodni/miesięcy, to całościowy koszt wyjazdu jest mniej odczuwalny. Tak między nami, jeśli będziecie ciekawi jak taka wycieczka wyszła cenowo, to dajcie znać, a postaram się zrobić podsumowanie. Koniec offtopu, a ja wracam do wyjazdu.

 

   Z racji tego, że Azory są najbardziej wysuniętym na zachód punktem Europy i leżą niedaleko samego środku Oceanu Atlantyckiego, to uznaliśmy, że skoro i tak większość lotów jest z przesiadką w kontynentalnej części Portugalii, to zwiedzimy również kilka miast w tym kraju. Oprócz Azorów, a właściwie wyspy Sao Miguel zdecydowaliśmy się na Faro, Lizbonę oraz Porto, czyli trzy najbardziej znane miasta w Portugalii. Tutaj muszę dodać, że jest to nasze drugie podejście do tego urlopu, ponieważ mieliśmy już wszystko dopięte na ostatni guzik w marcu 2020. Wylot mieliśmy dokładnie 13 marca, czyli w dniu ogłoszenia pandemii i zamknięcia absolutnie wszystkiego co tylko się dało. Do samego wieczora dnia poprzedniego zastanawialiśmy się czy rozpakowywać zapakowane już walizki czy jednak Covid nie będzie taki straszny jak go malują i zaraz wszystko wróci do normy. Zdecydowaliśmy się na pierwszą opcję i pomimo straty części pieniędzy okazało się to bardzo dobrą decyzją. Gdybyśmy polecieli, to prawdopodobnie zaraz po wylądowaniu w Faro musielibyśmy szukać lotu do domu, a jak wiadomo, tamten okres był niezwykle gorący, nieprzewidywalny i zwariowany. Z każdej sytuacji jednak płyną jakieś pozytywy. Udało nam się wtedy zebrać sprzęt potrzebny do tej podróży, a także mieliśmy prawie gotowy plan całego urlopu.

 

1779554648_Zrzutekranu2023-04-17o22_45_54.thumb.png.5a88ff590bc4334b4444481a86634ec3.png

 

   Wracając jednak do tegorocznego wyjazdu to pokrótce plan tego 15 dniowego wyjazdu jest następujący. Wylatujemy z Berlina do Faro, stamtąd przemieszczamy się do nadmorskiej miejscowości Albufeira i tak spędzimy pierwsze kilka dni. Później krótkie zwiedzanie Lizbony i wylot na wyspę Sao Miguel. Po tygodniu na Azorach lecimy do Porto i po dwudniowym zwiedzaniu miasta, które słynie ze swojego mocnego, czerwonego wina, wsiadamy w samolot i wracamy do Berlina.  Będę relacjonował wycieczkę w miarę na bieżąco, wraz ze zdjęciami i krótkimi opisami miejsc, które udało nam się zwiedzić. Mam nadzieję, że uda mi się Wam pokazać kilka ciekawych lokalizacji i być może natchnie to kogoś na jego własne portugalskie wakacje!

 

   No dobra, zaczęło się jak blog podróżniczy, a w końcu jesteśmy na forum zegarkowym, zatem wypadałoby przedstawić kompana tej wycieczki. Sam wybór pewnie niektórych zawiedzie, innych trochę zaciekawi, a jeszcze inni go wyśmieją. Wszystkie opinie chętnie przeczytam, ale zanim zaczniecie pisać komentarze, to podzielę się genezą tego wyboru.

 

  Swego czasu założyłem temat, w którym poprosiłem Was o pomoc. Zegarek miał kosztować w okolicach 1000 - 1500 PLN i padło wiele ciekawych propozycji za które dziękuję. Głównie myślałem o jakimś ciekawym diverze, ale nie mogłem się zdecydować na żaden konkretny model. Zacząłem się też zastanawiać nad modelami typu military/pilot. W tej cenie wyborów jest na prawdę sporo, pojawiały się myśli, żeby kupić Victorinoxa Inox, Seiko 5 Sports, może jakiegoś używanego Seiko Samuraia, albo nawet dołożyć trochę do Turtle. Z drugiej strony przeglądałem wiele różnych Laco i innych fliegerów. W pewnym momencie trafił się na OLX Boldr Expedition z białą tarczą, który idealnie wpisywał się w moje gusta, jednak oferta zniknęła błyskawicznie, a ja musiałem się obejść ze smakiem. Przeglądając zarówno grupy z zegarkami, forum, OLX i Allegro Lokalnie w końcu wpadł mi w oko Citizen NJ-0100 z ciemnozieloną tarczą. Rozmiar 42 mm, styl lotniczy i to wszystko w automacie. Dodałem ten model do obserwowanych i dosłownie dwa dni później, 3 kilometry od mojego biura pojawił się inny NJ-0100, w wersji z biała tarczą za bardzo sensowne pieniądze. Nie zastanawiałem się zbyt długo, wyskoczyłem z pracy i w przerwie odebrałem poniższego bohatera:

 

IMG_7279.thumb.jpeg.2885346695292d7fb7b91a814d8f03e8.jpeg

Zdjęcie zrobione niedługo po odbiorze :)

 

   Nie chciałem kolejnej bransolety w kolekcji, więc zamówiłem do niego dwa paski: szary perlon oraz beżowy NATO i patrząc na poniższe zdjęcia uważam, że jak na teraz był to strzał w dziewiątkę. Dlaczego w dziewiątkę? Chyba mogłem się zdecydować na ciemny granat lub khaki. Jednak pomimo tego Citizen nabrał lekkości i nosi się go zdecydowanie wygodniej niż na fabrycznej, nieco ociężałej z wyglądu bransolecie. Poniżej zdjęcie w beżowym NATO, jednak ostatecznie na wyjazd zabieram perlon, który zobaczycie na następnych zdjęciach.


IMG_7391.thumb.jpeg.8ae360a2affdcd393a2303e2f805aaa2.jpeg
Pierwsza wymiana bransolety w życiu. Operacja przebiegła pomyślnie.

 

   Osobiście lubię zegarki, które mają średnicę powyżej 40 mm. Zwłaszcza jeśli mówimy o typie zegarków diver/military, etc. Dobrze wypełniają mój prawie 18 centymetrowy, płaski nadgarstek i nie mam wrażenia, że zegarek na nim znika. Stąd też pierwsza przymiarka Citizena była bardzo przyjemna, Sama koperta ma kształt przypominający te z serii Turtle od Seiko, a za sprawą dobrego wyprofilowania - nieźle przylega do nadgarstka. Mineralne szkiełko obudowane jest lunetą, która została wyszlifowana w trzech płaszczyznach i muszę przyznać, że te płaszczyzny dodają uroku całej konstrukcji. Patrząc jeszcze na zegarek od góry można znaleźć… Rysy, bo tak jak wspomniałem wcześniej - mamy tutaj do czynienia z mineralnym szkłem, a to uważam za największą wadę tego modelu. Oczywiście, rozumiem aspekt cenowy, bo zegarek ten można kupić za 600 złotych, ale to nie zmienia mojego podejścia. Brak szafirowego szkła, zwłaszcza w zegarku, który możemy zakwalifikować do lotniczych jest po prostu nie na miejscu. Wolałbym, aby cena skoczyła do poziomów 700-800 złotych i w standardzie posiadał szafir. Na szczęście, Citizen oferuje bardzo zbliżone modele do NJ-0100 w wersji Eco-Drive, które już takowe szkiełko posiadają.

 

IMG_7479.thumb.jpeg.7a250680713f4d764a8daf2382f54028.jpeg

Światło potrafi zagrać piękny spektakl na tej tarczy.
 

   Pora spojrzeć na delikatnie już zarysowane szkiełko, aby skupić się na tarczy. To jest według mnie najmocniejszy punkt tego modelu. Piękny, perłowy kolor w połączeniu ze szlifem słonecznym daje przepiękny pokaz podczas słonecznego dnia. Nie miałem pojęcia, że zegarek w tej półce cenowej może zaoferować tak dobre wykończenie tego elementu. Połączenie jasnej tarczy z ciemnoszarym cyferblatem sprawia wrażenie idealnej symbiozy. Tarcza otoczona jest podziałką sekundową, z wyszczególnieniem co dziesiątej wartości. Podziałka godzinowa zaś pomija wartości 3,6,9 oraz 12 zastępując je kolejno trzema prostokątnymi indeksami oraz trójkątem na godzinie 12. Przyglądając się dokładniej, możemy zobaczyć wcięte w indeks na godzinie 3 okienko zmiany daty. Tutaj ogromny plus za brak rozbudowy okna o dzień tygodnia. Dodatkowa komplikacja informująca nas o tym zaburzyłaby prostotę tej formy. Na pochwałę zasługuje też niewielka liczba oznaczeń na tarczy. Poza logo Citizen oraz napisem „AUTOMATIC” nie znajdziemy tam nic innego. Producent na całe szczęście pominął oznaczenie wodoodporności, które w tym modelu osiąga wartość 10 ATM. Warto wspomnieć również o Lumie, a ta po zmroku wygląda całkiem nieźle, zresztą zobaczcie sami:
 

IMG_7500.thumb.jpeg.647aaa6279cc9b93b5ea57fba86947bb.jpeg

Jeszcze muszę potrenować fotografowanie lumy, może macie jakieś porady? :)

   Całość uzupełnia solidna, wyprofilowana i mocno odstająca koronka, która podkreśla użytkowy styl zegarka.  Z racji swojego rozmiaru jest ona niezwykle łatwa w używaniu, a wyciąganie jej do pozycji zmiany daty i do pozycji zmiany godziny jest banalnie proste, więc nie powinno nikomu sprawić trudności. Skoro przy koronce jesteśmy, to przejdźmy od razu do automatycznego mechanizmu, który siedzi w środku. Tutaj nie ma co spodziewać się cudów, w środku jest najpopularniejszy na świecie wół roboczy, czyli Miyota 8210. 45 godzinowa rezerwa chodu, akceptowalna dokładność, ogromna prostota budowy i duża wytrzymałość. To wszystko przekłada się na to, że mając ten zegarek na ręce nie musicie się martwić zanadto o jego serwisowanie i nadmierne dbanie o jego mechanizm. Oczywiście warto raz na jakiś czas oddać go do zegarmistrza, ale jak zapomnicie o tym przez najbliższe dziesięć lat, to on dalej powinien odmierzać czas z niezłą dokładnością.

 

   Koperta zegarka nie należy do cienkich i w tej wersji kolorystycznej zegarek ten rzuca się w oczy na nadgarstku. Spróbowałem nawet nieco zmienić jego przeznaczenie, więc założyłem go do bardziej eleganckiego ubioru i szczerze mówiąc z dyskrecją, to nie ma on zbyt wiele wspólnego. Grubość niecałych 12 mm oraz spora, stalowa powierzchnia koperty skłaniają mnie do zakładania Citizena jedynie do codziennego ubioru. Odległość pomiędzy uchami wynosząca 47 mm, sprawia, że NJ-0100 powinien pasować zarówno na mniejsze jak i większe nadgarstki. Jak widać, Citizen stworzył uniwersalną konstrukcję, która świetnie wpasuje się w rolę zegarka EDC, chociaż tak jak napisałem, na wyjście do restauracji wolę założyć coś bardziej eleganckiego.
 

IMG_7486.thumb.jpeg.c78499f1fb3b59e540842f22f4010d02.jpeg

Przy mocnym doświetleniu kolor perłowy przechodzi w niemal śnieżną biel.
 

   Na koniec zostały mi do opisania dwie rzeczy. Pierwsza to zakręcany dekiel pokrywy. Nie znajdziemy tam żadnych smaczków, ani tym bardziej przeszkleń i raczej nie ma się co dziwić, to jeszcze nie ta półka cenowa. Ostatnim elementem, który poszedł u mnie od razu w odstawkę jest bransoleta, a ta nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych konstrukcji w tej cenie. Prosta, lekka z blaszanym zapięciem. Duży plus za mikroregulację, dzięki której możemy dopasować zegarek idealnie do siebie. Z racji tego, że szerokość pomiędzy uchami to 22 mm, warto mieć na uwadze, że jeśli zdecydujecie się nosić ten zegarek na oryginalnej bransolecie, to będzie wyglądać dosyć masywnie, a komplet waży 160 gram.

 

 

To wszystko co mam na dzisiaj. Rozpoczynam pakowanie, a następny post wrzucę już z portugalskiego Faro :) 

 

 

 

Edytowane przez jezyk10

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
1 godzinę temu, jarek08s napisał(-a):

 

 

Byłem przekonany, że wspomniałem o tej recenzji podczas pisania tekstu, ale teraz widzę, że nie. Dzięki za podesłanie, W każdym bądź razie sama forma będzie odbiegała od standardowej recenzji zegarka na rzecz relacji z wyjazdu, w której będzie mi towarzyszył ten Citizen ;)

Edytowane przez jezyk10

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

dwie recenzje z dwóch różnych źródeł to zawsze lepsze niz jedna.

ps. a tak na  marginesie fajny zegarek u mnie dzis tez citizen gosci na ręce

20230418_161206.jpg

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

  Tak jak napisałem w poprzednim poście – melduję się z portugalskiego Faro. Podróż była dosyć męcząca, ponieważ wylot z Berlina zmusza do wczesnego wyjazdu. Wychodząc z domu przed godziną 14, udało nam się dotrzeć do Hostelu w Faro dopiero około 02:00 dnia następnego. Zatem jak łatwo policzyć, ponad 12 godzin w podróży, moglibyśmy w tym czasie dolecieć do USA...
 

   Na szczęście, kładąc się spać mieliśmy komfort psychiczny związany z przesunięciem godziny do tyłu, zatem zaraz przed snem cofnąłem Citizena o godzinę wstecz i wyposażony w zatyczki do uszu oraz maskę na oczy wtopiłem się w niezbyt wygodny materac. Niestety nie było mi dane porządnie odespać, bo pomimo tego, że budzik ustawiłem na 8:20 to już o 5:30 zaczęło się bardzo dziwne skrzeczenie dobiegające zarówno zza okna jak i z korytarza. W półprzytomny uznałem, że to na pewno jakaś hodowla papug, które postanowiły być dużo bardziej irytujące niż nasze rodzime koguty. Od godziny 5:30 do 7:00 słyszałem niemal nieustanny koncert tych ptaków i nawet mocno włożone zatyczki do uszu zanadto nie pomogły. O 7:15 uznałem, że walka ze snem nie ma dalszego sensu, więc rozpocząłem przygotowania do nadchodzącego dnia i wraz z żoną, której snu nie były w stanie zakłócić wcześniej wspomniane papugi wyszliśmy na krótki spacer. Zaraz obok miejsca, w którym śpimy znajduje się mały park. Idealne miejsce na rozruszanie kości po podróży i dojście do siebie po krótkiej nocy. Jakież było moje zdziwienie gdy usłyszałem winowajcę, a w zasadzie winowajców mojego niewyspania.

 

11paw.thumb.jpg.8fb92cc4fc034e742b7c832fb3809489.jpg

 

    W pobliskim parku znajduje się hodowla pa…wi, które swawolnie poruszają się na jego terenie. Muszę przyznać, że wywołało to u nas niemałe zdziwienie, bo papugi bym jeszcze zrozumiał, ale wolno przechadzające się pawie? Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Niestety nie udało nam się zobaczyć zalotów i rozłożonego pióropusza pawiego samca, ale jeszcze nic straconego, ponieważ jutro z rana tam wracamy. Całkiem ciekawe jest to, że ptaszyska nie zapuszczają pawia poza teren parku, chociaż nie omieszkają pospacerować po murach:
 

Paw.thumb.jpg.21f892401f765c44a39f9dec10bcb2ea.jpg


   Po krótkim spacerze wróciliśmy na śniadanie, które jest serwowane w naszym hostelu i w sumie nie ma się nad czym rozwodzić. Miejsce serwowania posiłku to typowa stołówka szkolna, a sam wybór dosyć ograniczony. Na plus świeże owoce i warzywa, na minus różnorodność szynek i serów. Na szczęście tackę z wybranym jedzeniem można ze sobą zabrać na taras, który znajduje się na dachu budynku i tak też zrobiliśmy. Spożywanie śniadania w promieniach słonecznych od razu poprawia jego smak, zwłaszcza, że po tym czego doświadczyliśmy przez ostatnie kilka miesięcy w Polsce - byliśmy niesamowicie spragnieni ładnej pogody.


Bociany.thumb.jpg.e477ae733ceb23123dbb823ad2706b24.jpgFaro.thumb.jpg.357283e40b5316e6aa81314ed67a96eb.jpg
 

   Śniadanie zjedzone, oboje pełni sił ruszamy na zwiedzanie Faro. Faro to nazwa zarówno nazwa gminy jak i miasta. Nie jest to miejscowość duża, ponieważ na stałe mieszka tutaj niecałe 50 tysięcy osób. Przechadzając się pomiędzy starymi uliczkami czuć, że to miasto zostało założone setki lat temu i faktycznie, przeczucie miałem dobre, według Wikipedii był to rok 1540. Dotychczas zwiedziliśmy sporo miejscowości we Włoszech jak i w Hiszpanii, ale w Portugalii jesteśmy po raz pierwszy. Nie jestem znawcą, ani specjalistą architektury, natomiast zabudowania są znacząco inne niż w dwóch wcześniej wymienionych krajach. Wszystko jest niższe, w większości białe, a gdzieniegdzie przebija się motyw ozdabiania domów płytkami. Samo miasto raczej nas nie porwało, ot przyjemnie pochodzić po zabytkowych jego częściach i usiąść w tej czy innej kawiarni. Z racji tego, że mamy tutaj tylko jeden pełny dzień chcieliśmy go wykorzystać na krótkie spotkanie z oceanem. Faro niestety nie leży nad piaszczystą, szeroką plażą, a nad rozlewiskiem, które widzicie poniżej:

 

rozlewisko.thumb.jpg.290a129bbda97ec9929592ea19751082.jpg
 

   Dopiero za pomocą transportu wodnego jesteśmy w stanie przemieścić się bliżej Oceanu Atlantyckiego. My zdecydowaliśmy się spędzić dalszą część poranka i popołudnie na Ilha Deserta, czyli piaszczystej wyspie. Jest to miejsce oddalone około 35 minut drogi małym promem od portu w Faro, a sama podróż kosztuje 5 Euro od osoby w jedną stronę. Po przypłynięciu wita nas mocno surowy krajobraz znad którego wystaje restauracja, która jest tam prowadzona od kilkudziesięciu lat. Minęliśmy restaurację i od razu ruszyliśmy na długą ścieżkę, która ma zaprowadzić nas do wyczekanej wielkiej wody. Trasa biegnie dosyć monotonnie, wśród niskiej roślinności i piachu, natomiast ostatnia prosta wynagradza 30 minutowy spacer. Plaże na tej wysepce są bardzo szerokie, z mnóstwem muszli i pięknym, żółtym piachem. Po słabo przespanej nocy nie potrzebowałem niczego więcej, po małej sesji zdjęciowej postanowiłem się wyłączyć na kilkadziesiąt minut, wsłuchując się w szumiący ocean.

 

plaza.thumb.jpg.01d051f3983e1361647a81ccfd2fe7ce.jpg
 

999066553_Zegarekplaza.thumb.jpg.889f3d21510b9fb68b6cdccf1c15472b.jpg

  W drodze powrotnej odwiedziliśmy wcześniej wspomnianą restaurację zamawiając kawę i małe piwo. Ceny raczej wysokie, ale ciężko w takiej lokalizacji spodziewać się niskiego rachunku. Na plus czystość i ogólne wykończenie restauracji. Swoją drogą, gdybyśmy przypłynęli tutaj stricte na kolację, to miałbym nieodzowne skojarzenie z filmem "Menu" :)
 

sciezk.thumb.jpg.6d82ab72b5835e788557f5063354131e.jpg

 

Restauracja.thumb.jpg.9a811c27840f58dbf150882cae608f75.jpg

 
  Na powrót z wyspy zdecydowaliśmy się taryfą „Shuttle”, która jest dwukrotnie droższa, natomiast przepłynięcie zajmuje 10 minut. Dobra decyzja, ponieważ po kilku godzinach tam chcieliśmy już wrócić do lądowej części Faro i udać się na jakiś posiłek. Jak pewnie się domyślacie, w godzinach obiadowych wiele miejsc jest pozamykanych, a otwarte możemy zastać głównie lokale serwujące Tapas i inne mniejsze pozycje. Zdecydowaliśmy się na muszle w oliwie czosnkowej, bruschetty z sardynką i zestaw degustacyjny. Jedzenie szybko podane, a w raz z napojami wyszło  nas to niecałe 35 euro. Dosyć trudno mi się odnieść czy jest to dużo czy też mało, ponieważ jeszcze nie mam porównania, grunt że było bardzo dobre i z chęcią bym tam wrócił raz jeszcze.

 

   Po lekkim obiedzie przyszła pora na jedną z moich ulubionych części każdego wyjazdu – odwiedzenie lokalnego rynku miejskiego oraz supermarketu. Uwielbiam przechadzać się pomiędzy różnymi stoiskami. Zawsze można spróbować dobrych rzeczy, kupić pyszne owoce, pieczywo i inne wyroby, których na co dzień nie znajdziecie w naszym kraju. Niestety tak jak się domyślałem, o godzinie 17:00 wszystkie stoiska były zamknięte, a nam został supermarket. Na szczęście wizyty w supermarkecie też uwielbiam i zawsze wypełniam koszyk różnymi lokalnymi smakołykami. Właśnie pisząc ten tekst objadam się pomarańczą, której smak przebija kilkukrotnie te, które można znaleźć w naszym kraju.
 

   A jak ma się kompan tej podróży? Myślę, że całkiem nieźle, przede wszystkim bardzo doceniam jego czytelność. Szybki rzut oka na tarczę jest w zupełności wystarczający, nawet przy gorszych warunkach oświetleniowych. Niestety, Citizen już w pierwszym dniu złapał sporą rysę. Nie mam pojęcia ani gdzie, ani kiedy się to wydarzyło, ale na szkle został pokaźny ślad. Tutaj wyszedł największy mankament tego zegarka – szkło mineralne. Uzupełniając relację, to muszę przyznać, że przekonałem się do perlonowego paska, który okazuje się być bardzo wygodnym rozwiązaniem. Początkowo sprawiał on wrażenie „papierowego” i sztywnego, ale teraz widzę, że po prostu potrzebował czasu, aby się ułożyć. Odchyłka dzienna jest praktycznie niezauważalna i to mnie bardzo cieszy i mysłę, że podczas całego wyjazdu nie będzie potrzeby regulacji odchylenia dziennego, ponieważ co kilka dni i tak będę zmuszony zmienić strefę czasową.



2133259453_zegarekmuszla.thumb.jpg.c21bbd26f69afbcca9a13de0de4f808f.jpg


    Myślę, że to wszystko na dzisiaj, a następną relację dostarczę z miejscowości Albufeira. Swoją drogą, jeśli mieliście okazję być w tym regionie i możecie polecić jakąś restaurację czy też ciekawe miejsce – dajcie znać. A i jeszcze jedno, przeglądając różne restauracje na dzisiejszą kolację natrafiłem na knajpę ze świetnymi ocenami serwującą kuchnię… polską 😊 Także gdybyście spędzali cały tydzień w Faro i zatęsknili za naszymi smakami – znajdziecie tutaj ratunek!

 

Edytowane przez jezyk10

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

  Melduję się z Albufeiry, do której dostaliśmy się bezpośrednim autobusem z Faro. Albufeira to nadmorski kurort słynący z pięknych, szerokich i piaszczystych plaż oraz ze wspaniałej linii brzegowej. Dlaczego wspaniałej? Ponieważ to właśnie od tego punktu aż do miasta Lagos rozciągają się majestatyczne formacje skalne, jaskinie i plaże wszelkich rozmiarów. A tych można znaleźć tutaj bez liku, od małych, kameralnych, po niesamowicie szerokie, na których wielu amatorów sportów wodnych próbuje swoich sił. O samym wybrzeżu opowiem nieco później, a teraz skupię się na samej miejscowości.

Nasz plan podróży był skonstruowany tak, żeby skosztować wszystkiego po trochu, zatem skoro pierwszym przystankiem było spokojne, kameralne miasteczko, to na drugie miejsce wybraliśmy nadmorski kurort bezpośrednio położony przy oceanie. W końcu to wakacje, więc wypada spędzić choć trochę czasu na plaży.

IMG-7751.thumb.jpg.9b37ab2ccea39815b485f8ddb5b099a4.jpg

                                                                                                                                                                                              Mniej więcej takich plaż możecie się spodziewać w rejonie Algarve.

  Tak jak wcześniej wspomniałem, przybyliśmy do Albufeiry autobusem i tutaj przestroga dla wszystkich, którzy się będą tutaj wybierać. Dworzec główny znajduje się kilka kilometrów od starego miasta, więc konieczna będzie przesiadka na lokalny bus, bądź skorzystanie z taksówki. My z racji posiadania dosyć ciężkiego bagażu postanowiliśmy od razu zamówić Ubera i przemieścić się do ścisłego centrum. Wiozła nas uprzejma pani niemieckiego pochodzenia, która wyjechała tutaj 25 lat temu na wakacje i została na resztę życia. Jak widać życie pisze różne scenariusze, a ja po tych kilku dniach w tym rejonie – zupełnie się nie dziwię, że podjęła taką decyzję.

   Po rozpakowaniu bagaży z taksówki ruszyliśmy w stronę naszego apartamentu i od razu naszą uwagę przykuł imprezowy klimat miejscowości. Wszystkie knajpy wypełnione, dużo ludzi i spory hałas. Nie tego się spodziewaliśmy, więc początkowo byliśmy nieco zniesmaczeni wyborem miejsca. Sytuacji nie poprawił krótki spacer na plażę podczas którego zostaliśmy 23 krotnie zaproszeni na jedzenie, shoty i piwo przez hinduskich promotorów portugalskich barów i restauracji, a do tego minęliśmy 37 kawalerskich i 12 panieńskich wyjazdów. Dosłownie wszędzie Brytyjczycy, ale to absolutnie wszędzie. Jak wiadomo, oni nie słyną z cichego zachowania, więc przy każdym barze, który mijaliśmy było niesamowicie głośno i że tak powiem, gwarno…

 


IMG-7816.thumb.jpg.db121e9f7376cd729b0dd555d22d1cce.jpg

Ostatnio układaliśmy puzzle, które były bardzo podobne do obrazka powyżej.

   Jednak pomimo tego, że Albufeira to zdecydowanie bardziej miejscowość na wypad z kumplami niż z żoną, to postanowiliśmy dać szansę tej miejscowości i wiecie co? Udało się. Nastawienie jest w stanie zmienić absolutnie wszystko. Uznaliśmy, że nie powinniśmy się denerwować na wszechobecny hałas, a wykorzystać każdy dzień tego wyjazdu i jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Rozpoczęliśmy od dobrego obiadu i długiego wylegiwania na najbardziej żółtym piasku jaki w życiu widziałem. W trakcie plażowania robiłem też kilka podejść do kąpieli w Atlantyku, ale niestety jestem zbyt ciepłolubny, więc woda o temperaturze 16 stopni przekreśliła moje starania. Gdy słońce zaczęło zachodzić, zebraliśmy się do apartamentu, aby się odświeżyć i chwilę odpocząć. Z racji tego, że mieliśmy apartament bardzo blisko starego miasta to już od godziny 21 przez nasze okno wpadała do nas muzyka na żywo grana przez ulicznych artystów. Ubraliśmy się i ruszyliśmy sprawdzić co Albufeira ma do zaoferowania w nocy i szczerze mówiąc – absolutnie wszystko. Od barów, shot-barów, restauracji po kluby, dyskoteki i karaoke. Z racji tego, że oboje uwielbiamy koncerty i muzykę na żywo, to spędziliśmy resztę wieczoru na koncertach ulicznych artystów, którzy grali topowe przeboje. Po tym wieczorze uznaliśmy, że nie ma co się przejmować wszechobecnymi, krzyczącymi turystami, tylko trzeba to zaakceptować i w miarę możliwości przyłączyć się do zabawy. Tak swoją drogą, dużo znajomych mi mówi, że ja jestem głośną osobą, ale w porównaniu z Brytyjczykami to wypadałem naprawdę blado…

IMG-7775.thumb.jpg.4dc449fc797a9224b9fd82940fd1e718.jpg

   Stale zajęty punkt widokowy ; )

   Następny dzień rozpoczął się od ponad godzinnej wędrówki na Praia De Oura, do której prowadziła droga przez plażę, ścieżki turystyczne oraz różne formacje skalne. Spacer nie był zanadto męczący, ani długi, więc zanim się obejrzeliśmy to już rozkładaliśmy ręczniki na plaży, aby skorzystać z portugalskiego słońca. Po kilku godzinach odpoczynku ruszyliśmy na obiad do Fiesta da Praia, którą bardzo polecam jeśli będziecie w okolicy. Ja zdecydowałem się na grillowanego kalmara, podczas gdy moja druga połówka wzięła Espiritual Becalhau (pyszne i polecam zrobić to w domu, przepis dodaję na końcu wpisu)

Spiritual.thumb.jpg.0e2c0c3d6e05fee292363c85d60f6445.jpg

   Ostatni dzień w Albufeirze zapowiadał się nam najciekawiej, ponieważ skorzystaliśmy z usług lokalnego biura turystycznego, który oferuje krótkie, kilkugodzinne rejsy. Zapisaliśmy się na pierwsze wypłynięcie, które miało być o godzinie 10:00. Program wycieczki krótki i prosty, obserwacja delfinów jeśli takowe się pojawią i rejs wzdłuż wybrzeża wraz z ciekawostkami serwowanymi przez jak się okazało bardzo sympatycznego przewodnika. Rejs kosztował 30 euro od osoby, ale za 10 euro więcej można wykupić opcję, która gwarantuje zwrot pieniędzy w przypadku, gdyby delfinów nie było. Żyłka hazardzisty, którą w sobie mam od razu wyczuła darmowy rejs, bo w końcu może delfiny nie wypłyną. Moje zapały zgasiła żona, która twardo stąpa po ziemi i uznała, że skoro to oferują, to większe prawdopodobieństwo jest, że zobaczymy delfiny, niż że ich nie będzie i… miała rację. Rejs zaczęliśmy o 10:10, a o 10:23 zobaczyliśmy pierwszego delfina. 13 minut cieszyłbym się darmowym rejsem, a później bym żałował, że te pieniądze można było wydać na wizytę w kawiarni. Niestety było ich mało i nie trafiliśmy na żadne stado, ale rozmiary tego ssaka robią wrażenie, osiąga wagę do 600 kilogramów i mierzy do 4 metrów więc nawet z dalszej odległości można go było bezproblemowo dostrzec. Delfinów nie pojawiało się więcej, więc po kilkunastu minutach obraliśmy kurs wzdłuż wybrzeża. 

 

IMG-7907.thumb.jpg.623699d4f2fc875263f8c83851e97ca3.jpg

  Zadanie dla spostrzegawczych. Co wam przypomina ta skała?

Linia brzegowa regionu Algavre uchodzi za jedną z najpiękniejszych na świecie, piękne, piaszczyste plaże przeplatają się z jaskiniami, skałami i ostańcami. Portugalskie słońce nadaje pięknemu kolorytu każdemu kilometrowi brzegu, który mijamy. Celem naszej podróży jest jaskinia Benagil, która jest najbardziej rozpoznawalna i znajduje się na wielu pocztówkach z tego regionu. Kilkumetrowy otwór w wysokim sklepieniu pozwala wpadać promieniom słonecznym i oświetlać znajdującą się w środku plażę. Przy słonecznej i bezchmurnej pogodzie efekt jest po prostu oszałamiający.

 

IMG-7922.thumb.jpg.fb9b4f01f51fa97d8c66398a0a7113cd.jpg

    Po kilku dniach spędzonych w tym regionie mogę śmiało powiedzieć, że można się zakochać w tutejszej naturze, jedzeniu i plażach. Chętnie wróciłbym tutaj raz jeszcze, ale tym razem do spokojniejszej miejscowości z dala od zgiełku miast.

   A jak sprawuję się Citizen? Przede wszystkim nosi się go ekstremalnie wygodnie. Perlonowy pasek nadał mu niesamowitej lekkości, co w połączeniu z świetnie wyprofilowaną kopertą powoduje, że zapominam o posiadaniu czasomierza na nadgarstku. Perłowy kolor tarczy wspaniale mieni się w słońcu i powoduje, że zegarek wygląda na zdecydowanie droższy niż w rzeczywistości jest. Żeby jednak nie rozpływać się nad zachwytami, to z perspektywy wyjazdu uważam, że w moim przypadku zdecydowanie sprawdził by się obrotowy bezel, bądź dodatkowa funkcja odmierzania czasu, której mi tutaj brakuje.

 

IMG-7864.thumb.jpg.3ed6e750fcbbe1ce15b1b7032db942f2.jpg

P.S. Wcześniej wspomniany przepis ;) https://compadrecooking.pt/spiritual_cod/

Edytowane przez jezyk10

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
Napisano (edytowane)

    Po Albufeirze przyszedł czas na stolicę, czyli Lizbonę. Zdecydowaliśmy się na połączenie oferowane przez Flixbusa, które zajęło niecałe 2 godziny i 30 minut. Cała podróż przebiegła bardzo sprawnie , a dodatkowo w ten dzień w Portugalii odbywało się święto upamiętniające Rewolucję Goździków, podczas której, 49 lat temu obalono dyktaturę i kraj ten odrodził się jako demokratyczna republika. Jest to duże święto dla tutejszych mieszkańców, ustawowo wolne od pracy. Podczas przechadzek po Lizbonie minęliśmy ogromną liczbę koncertów i występów poświęconych upamiętnieniu tych wydarzeń. Jednakże po paru dniach w mniejszych miejscowościach, to z taką ilością turystów i dźwięków czuliśmy się jakby ktoś nas wrzucił do pralki. Praktycznie nie było możliwości pokonania 20 metrów bez przeciskania się pomiędzy dziesiątkami turystów, a im bliżej atrakcji, tym większe skupiska ludzi mijaliśmy. Po parunastu minutach kręcenia się po dzielnicy Alfama zdecydowaliśmy ruszyć w stronę rzeki Tag, aby później przemieścić się na dzielnicę Bairro Alto, która słynie z wielu restauracji, barów i klubów.

 

IMG-7954.thumb.jpg.ce11cc86adfd699817e45a7fb9646526.jpg

 

    Podczas drogi tłok był znacznie mniejszy i mogliśmy zacząć podziwiać Lizbonę. Stolica Portugalii to rozległe miasto, zbudowane na pagórkowatym terenie, zatem przemierzanie go na pieszo, to nie lada wyzwanie. Póki temperatura nie przekracza 25-27 stopni, to jest to całkiem przyjemne, jednak nie wyobrażam sobie spędzania w tutaj urlopu w środku sezonu wakacyjnego, kiedy temperatura nierzadko ociera się o 40 stopni. Mówię to pomimo nie najgorszej formy fizycznej i zamiłowania do pieszych wędrówek.

 

IMG-7965.thumb.jpg.2fc83a32dbe60dfd0386de2b3ca9edb6.jpg

                                                                             Alternatywa dla zwiedzania miasta piechotą- Tuk Tuk Rarri...

   Wysiłek, który trzeba włożyć w zwiedzanie tego miasta jest oddawany z nawiązką z każdym kolejnym krokiem w zabytkowych dzielnicach. Byłem w kilku europejskich stolicach, ale tak fotogenicznej i kolorowej nie widziałem nigdzie. Każdy punkt widokowy, każda uliczka, każdy pomnik i zabytek nadaje się na zrobienie sesji zdjęciowej, bądź nagrania krótkiego filmiku. Niestety nie jestem mistrzem obiektywu, ale jeśli ktoś lubuje się w miejskiej fotografii – znajdzie tutaj swój raj. Pierwszy dzień w Lizbonie spędziliśmy na poruszaniu się bez większego celu, ponieważ w drugi dzień mieliśmy zarezerwowaną darmową wycieczkę z przewodnikiem, który opowiedział nam o najciekawszych zabytkach i informacjach dotyczących tego miasta. Jednym z najważniejszych faktów jest trzęsienie ziemi, które miało miejsce w XVIII wieku i zniszczyło prawie wszystko. W 1755 roku, a dokładnie 1 listopada w godzinach porannych Lizbonę nawiedziło trzęsienie ziemi o skali Richtera ocenianej na 8.5. Jest uznawane za najsilniejsze jakie kiedykolwiek przytrafiło się Europie, a stolica Portugalii została dotknięta nim najmocniej. Tutejsi mieszkańcy opowiadają o tym, że miasto nawiedziły cztery żywioły. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, które zniszczyło prawie wszystkie budynki w niższych częściach Lizbony. Po zawaleniu się wielu konstrukcji drewnianych zaczął się wielki pożar, o który było łatwo, ponieważ z powodu obchodzonego wtedy święta zmarłych – wszędzie były świeczki. Na domiar złego wiatr rozprzestrzenił ogień ku górnym, początkowo nie zrujnowanym doszczętnie dzielnicom Lizbony i na sam koniec w miasto uderzyło tsunami. Historia tak nieprawdopodobna, że wydawać by się mogło nie prawdziwa. Po tym dniu zostało niewiele budynków, które możemy podziwiać do dnia dzisiejszego. Cała Lizbona została musiała zostać odbudowana i na szczęście zrobiono to z należytą pieczołowitością i pomysłem. Przechadzając się po Lizbonie można dostrzec niesamowitą grę światła. Kolorowe budynki i kamienne ulice potrafią tak odbić promienie słoneczne, że bez okularów zostajemy dosłownie oślepieni. Warto również spojrzeć na Lizbonę z punktu widokowego, a wtedy ukaże nam się wiele kolorowych, często obłożonych płytkami budynków położonych na malowniczym, górzystym terenie. Zabudowa przeplata się z ciasnymi, krętymi drogami oraz chodnikami wykonanymi z kamienia wapiennego. Do tego dodajmy płynącą w dalekim tle rzekę Tag oraz czerwony most rodem z San Francisco. Jak dla mnie – widok niesamowity.

 

 

IMG-7979.thumb.jpg.78619d252d33f83d03697735373e60b3.jpg

Mniej więcej tak to wyglądało w bardziej turystycznych miejscach.

   Co warto zobaczyć w Lizbonie i ile czasu na nią trzeba poświęcić? Uważam, że w Lizbonie warto jest zobaczyć niemalże wszystko co w obrębie starego miasta. Gotycka katedra, która jako jedna z niewielu budynków przetrwała trzęsienie ziemi. Muzeum gwardii narodowej, z którego mamy dostęp do jednego z najpiękniejszych punktów widokowych w całej Lizbonie i nie sposób zapomnieć o dzielnicy Belem (właśnie tutaj można zjeść najsłynniejsze Pastel del Nata) i spojrzeniu na kilkuset letni fort oraz na ogromny klasztor Hieronimów. My zwiedziliśmy podczas naszego pobytu najważniejsze atrakcje, chociaż brakło nam czasu na muzea oraz wejścia do niektórych zabytków. Pomimo wyjazdu poza szczytem sezonu – kolejki do popularnych atrakcji były paskudnie długie, więc odpuściliśmy sobie stanie w kolejkach. Być może następnym razem wrócimy tutaj zupełnie poza sezonem, aby oprócz uzupełnienia atrakcji, których nie widzieliśmy w środku zwiedzić jeszcze Sintrę. Sintra to urokliwe miasteczko leżące nieopodal Lizbony i słynie z niesamowitych widoków oraz zabudowań. Co do czasu potrzebnego na zwiedzanie stolicy Portugalii to kwestia mocno indywidualna. My pokonywaliśmy dziennie około 18-20 kilometrów pieszo + przejazdy Uberem w miejsca oddalone od centrum miasta i mogę powiedzieć, że wystarczyło to nam na obszerne zwiedzenie tego miasta. Jeśli jednak wolicie zwiedzać w spokojniejszym tempie – polecałbym 4-5 dni w tym miejscu.

 

IMG-8026.thumb.jpg.c45ce6f4a405f20029f6abb3057497b7.jpg

Jedna z wizytówek Lizbony.

   Warto również skorzystać z darmowego przewodnika po mieście. Wycieczka trwa niecałe 3 godziny i nie ma obowiązku za nią płacić. Jeśli wam się podobała - możecie zapłacić, a jeśli nie – możecie po prostu odejść bez żadnych konsekwencji. My trafiliśmy na świetnego przewodnika, który nie tylko opowiedział o historii miasta, ale także wspomniał o obecnej sytuacji polityczno-ekonomicznej Lizbony jak i całej Portugalii. Pomimo prawie 300 dni słonecznych w ciągu roku to nie mają tam lekko i jak to się mówi, wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Starzejące się społeczeństwo, horrendalne ceny mieszkań i najmu, co chwile strajkujące grupy zawodowe, wzrost cen i słabe perspektywy na normalne, wygodne życie nawet po ukończeniu studiów. Zaraz, zaraz… Czy to Wam nie przypomina jakiegoś innego kraju? 😉

 

IMG-8101.thumb.jpg.bbbebfed4da5261adf999a9c72f5e452.jpg

Telefon przy takim świetle dochodzi do granic możliwości...

   Podsumowując, Lizbona mnie absolutnie kupiła swoim wdziękiem i bardzo chętnie wróciłbym tam, aby nadrobić zaległości i raz jeszcze spróbować wcześniej wspomnianego Pastel del Nata. Tak na marginesie, bardzo lubię nasze rodzime wyroby piekarnicze oraz cukiernicze, ale muszę przyznać, że Portugalia również trzyma wysoki poziom. Jeśli jesteście fanami glutenu, to zdecydowanie się tutaj odnajdziecie!

 

IMG-8049.thumb.jpg.1e8d8dcd9aec099eeabb143f062f53ea.jpg

Jedno z najlepszych ciastek jakie kiedykolwiek jadłem!

 

Edytowane przez jezyk10

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

    Po Lizbonie przyszedł czas na główny cel naszej wycieczki - Azory. A dokładniej na największą z azorskich wysp - Sao Miguel. Trochę zmęczony tłumami i wszechobecnym miejskim gwarem nie mogłem się doczekać spotkania z naturą na wyspach położonych blisko środka oceanu. Dostaliśmy się tam bezpośrednio z Lizbony, ale ku mojemu zdziwieniu, samolot był wypełniony do ostatniego miejsca, więc ponad dwu godzinna podróż nie była zbyt komfortowa. Przetrwać tę podróż pomogli mi Kuba Wojewódzki i Piotrek Kędzierski wraz ze swoimi gośćmi w podcaście Onetu. Chociaż i tak, nawet zasłuchany w kolejną ciekawą opowieść jednego z gości co chwilę zerkałem na tarczę Citizena. W połowie lotu przestawiłem zegarek zgodnie ze strefą czasową i to był tak na prawdę jedyny plus tej podróży - zyskanie dodatkowej godziny na portugalskiej wyspie.

 

    Wylądowaliśmy na małym, zadbanym lotnisku, którego pas startowy znajduje się zaraz przy Oceanie Atlantyckim. Szybko udało nam się zabrać bagaż, a z lotniska odebrał nas współwłaściciel wynajętego przez nas noclegu w Airbnb i zawiózł nas do naszego lokum. Mała dygresja - ceny wynajmu auta na Azorach skoczyły ponad 3 krotnie na przestrzeni ostatnich paru lat, wypożyczalnie każą sobie słono płacić nawet za najmniejsze modele, zatem warto mieć to na uwadze. Nam udało się wynająć auto u osoby, która wynajmowała nam mieszkanie i zapłaciliśmy za to połowę ceny rynkowej. Z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, że tak się udało, chociaż auto było w średnim stanie. Obite i porysowane z każdej strony, słabo działające hamulce, zepsuty ABS i jeszcze kilka mankamentów. Dobrze i tanio? Jest tanio. Stan samochodu zmuszał mnie do ostrożnej jazdy po tej wyspie, a w zamian za to dzielny Seat Ibiza odwdzięczył się niezawodnością i dowoził nas wszędzie, gdzie tylko chcieliśmy.

 

    Z racji tego, że dotarliśmy na tę wyspę późnym wieczorem, to starczyło nam czasu tylko na szybkie zakupy, zjedzenie szybkiej kolacji i przygotowanie sprzętu na jutro. Z początku wydawało mi się, że Azory to dość egzotyczne miejsce i raczej nie spotkam tam zbyt wielu polaków, ale już podczas pierwszej wizyty w sklepie minąłem ze 4 polskie pary, a w trakcie całego pobytu język polski był zdecydowanie w TOP 3 słyszanych przeze mnie języków na wyspie. Całkiem miło spotkać naszych w tych bądź co bądź mniej oczywistych kierunkach.

 

    Jako bazę noclegową wybraliśmy apartament w miejscowości Lagoa, Jest ona położona niemal na środku wyspy, więc dojazd do najdalszych punktów był w zasięgu 60-80 minut jazdy, idealne miejsce do zaplanowanego przez nas trybu zwiedzania. Wyjazd tam był spełnieniem moich marzeń i nie zawiodłem się ani trochę. No, może odrobinę pogodą, ale mglisty klimat też ma swój urok. Zapraszam do kolejnej części relacji :)

 

IMG_6283.thumb.jpeg.c8ff250e31832efc21ab939d93d51099.jpeg

Wolałbym pełną widoczność, ale mgła też ma swój klimat.

 

    Sao Miguel z racji swojego rozmiaru jest możliwa do zwiedzenia w 5-6 dni przy dość intensywnym tempie. Wiedzieliśmy, że fizycznie nie odpoczniemy na tej wyspie, więc efektem tego wyjazdu był licznik samochodu, który pokazał ponad 1000 zrobionych kilometrów oraz licznik kroków pokazujący średnią przekraczającą 17 kilometrów dziennie. Był to intensywny, lecz bardzo dobrze zagospodarowany czas, ale przejdźmy do szczegółów. Co warto zobaczyć na Sao Miguel? Co dobrego można tam zjeść? Jak ogólne wrażenia? Podzielę ten wpis, według lokacji, które widzieliśmy i opowiem co nieco o nich. Nie chcę też zalewać Was ogromnym blokiem tekstu, także jakby wyszło zbyt dużo, rozbiję ten opis na dwa posty.

 

Sete Cidades, Grota do Inferno i The Last of Us.

 

   Zaczęło się od pełnej nadzieji podróży na jeden z najbardziej popularnych punktów widokowych Azorów, a mianowicie Miradouro da Grota do Inferno. Widok z tego punktu uchodzi za wizytówkę tej wyspy jak i całego archipelagu. Ani dojazd, ani podejście nie należą do trudnych i raczej nikt nie powinien mieć problemów, aby tam dotrzeć. Pierwszego dnia przywitało nas słońce, jednak pogoda jest tu bardziej zmienna niż w naszych górach, co za tym idzie - trzeba być gotowym absolutnie na wszystko. 40 kilometrowy odcinek drogi jechaliśmy najpierw w pełnym słońcu, następnie w lekkim zachmurzeniu, aby w końcu natrafić na mgłę, przez którą widoczność sięgała jedynie kilkudziesięciu metrów. Z początku nie zraziliśmy się pogodą, zaparkowaliśmy samochód, otworzyliśmy drzwi i… szybko je zamknęliśmy. Wiatr był niesamowity i pomimo dobrego sprzętu, uznaliśmy, że wędrówka tutaj będzie średnim pomysłem, a wrócimy tutaj jak pogoda się poprawi. Odpaliliśmy silnik i ruszyliśmy w dół, do miasteczka Sete Citades i dosłownie po 10 minutach drogi większość mgły zniknęła, a my już na pierwszym punkcie widokowym zobaczyliśmy piękny widok obejmujący powulkaniczne jezioro i otaczające je góry. Mniej zjawiskowy niż ten, który przyjechaliśmy zobaczyć, ale nadal przepiękny.

 

IMG_8144.thumb.jpeg.3e791db7aaa91df7f6e25866b684f113.jpeg

Na otarcie łez - może być...
 

   Na głównej drodze, dosłownie co chwile natykamy się na kolejne punkty widokowe i przy większości się zatrzymujemy, aby podziwiać tę wyspę. Na szczęście nie ma problemu z parkingami, choć te i są według mnie mocno zapełnione jak na średni sezon, więc domyślam się, że w szczycie sezonu większość ludzi parkuje wzdłuż drogi, mocno utrudniając ruch na tych krętych, stromych drogach. Tak jak napisałem wcześniej, my takiego problemu nie mamy, więc w dobrym tempie zaliczamy kolejne punkty widokowe, aby w końcu dojechać do miasteczka i przespacerować się po nim.

 

IMG_8156.thumb.jpeg.cb0fc5277e84810999bf042f0151e49a.jpeg

W Sete Cidades mieszka około 750 osób.
 

   Architektura na całej wyspie jest dosyć podobna, niewysokie, prostokątne domy pomalowane na biało ozdobione drewnianymi okiennicami. Raczej styl ten nie wprawia w zachwyt, ale sprawia, że wszystko prezentuje się schludnie i w możliwie małym stopniu zakłóca otaczającą nas przyrodę. Spacerując po mieście decydujemy się na szybką kawę na wynos i z kubkami w dłoniach zwiedzamy kolejne uliczki. Mijamy wiele starych budynków w nienajlepszej formie i całe stada krów, które pasą się na zielonych łąkach i zboczach. Widok ten będzie nam towarzyszył przez cały wyjazd, ponieważ liczba krów jest oszałamiająca i dosłownie gdzie się nie ruszycie, to mijacie ich dziesiątki, a jeśli ich nie zobaczycie, to z pewnością je poczujecie. Jednym z najbardziej charakterystycznych zapachów rozprzestrzeniających się nad pięknymi, zielonymi terenami jest ten prosto od krów. Ciężko coś więcej na ten temat powiedzieć, więc nawet nie będę próbował, ale doszedłem do wniosku, że tamtejsze krowy muszą być jednymi z najszczęśliwszych na świecie - więc nie ma co narzekać i niech im się dobrze żyje!

 

IMG_8158.thumb.jpeg.16f065917e805e6933c9ad9bd50d4adf.jpeg

Kolorem nie, ale kształtami wpasował się idealnie.

 

   Po wyjeździe z miasteczka kierujemy się ponownie ku górze, aby zwiedzić opuszczony hotel, który prezentuje się jak wyjęty z gry/serialu The Last of Us. Mijamy kolejne punkty widokowe w drodze do tego hotelu i natrafiamy na dwa parkingi. Przy obu napis, że maksymalny postój wynosi 20 minut i domyślam się, że jest to próba zapobiegnięcia zwiedzania hotelu przez turystów, gdyż wejście na jego teren jest teoretycznie zakazane. Praktycznie jednak, da się tam wejść bez większego problemu, ponieważ jedno z wejść jest stale otwarte i prezentuje się następująco:

 

IMG_8509.thumb.jpeg.2183dc2b459dfa23dc675999ceb6ab79.jpeg

Od razu zachęca do wejścia!

 

   Uwielbiam takie miejsca, zwłaszcza w taką pogodę jaka panowała tamtego dnia. Nadaje ona temu obiektowi dramatyczny i tajemniczy klimat. Podzielę się jeszcze krótką historią tego hotelu, otóż został on wybudowany w na koniec lat 80 i funkcjonował niecałe 2 lata. Był to obiekt luksusowy, który zdobył nagrodę najlepszego hotelu w całej Portugalii. Problem okazał się z rentownością tego przedsięwzięcia. Po kilkunastu miesiącach prowadzenia hotelu, właściciel postanowił go zamknąć. Nie udało się go sprzedać, nie znalazł kolejnych inwestorów i tym samym od ponad 30 lat Monte Palace Hotel niszczeje w oczach i nie ma szans na przywrócenie jego dawnego blasku. Według mnie hotel ten zdecydowanie wyprzedził swoje czasy, a Azory w tamtych latach nie były pożądaną destynacją. Szkoda, że historia się tak potoczyła, bo obecnie mógłby to być jeden z bardziej pożądanych hoteli nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. 

 

IMG_8516.thumb.jpeg.9da9e916f8d60076b81d3936ec28a927.jpeg

The Last of Us pełną gębą.

 

Baseny termalne, czarne plaże i wodospady.

 

 

   Sao Miguel słynie ze swoich basenów termalnych, zarówno tych naturalnych jak i zaprojektowanych przez człowieka. Zacznijmy od tych pierwszych, otóż na wybrzeżu znajdującym się przy miasteczku Ponta Da Ferraria znajduje się prawdopodobnie jedyny na świecie, w pełni naturalny, podgrzewany basen z oceaniczną wodą. Wypływająca gorąca woda z  podziemnych źródeł podnosi temperaturę w całym zbiorniku doprowadzając do temperatury 28 stopni Celsjusza.  Jest to jedna z tych atrakcji, która jest uzależniona od przypływu i odpływu. Najlepiej zjawić się tam około 2 godziny przed odpływem, aby skosztować przyjemnej kąpieli. Niestety nie miałem okazji spróbować zanurzyć się w tym ciekawym miejscu, ponieważ postawiliśmy na inne atrakcje i tym samym, dotarcie w to miejsce w odpowiedniej godzinie do kąpania okazało się dla nas niemożliwe. Jednak i tak je odwiedziliśmy, żeby zobaczyć jak to wygląda i stwierdzam, że kąpiel tutaj musi być świetnym przeżyciem. Dodatkowo, blisko tego basenu znajdziemy darmowe przebieralnie i prysznice, zatem całkiem miło, że pomyśleli o rzeszach turystów wybierających się w to miejsce.

 

IMG_8581.thumb.jpeg.66eeb470826b9047622ceb8cd98cd049.jpeg

Przy dużych falach, nieźle tam buja!

 

Po drugiej stronie wyspy znajdziemy miejscowość Furnas, która słynie ze swoich gorących źródeł, gejzerów i siarkowego zapachu. Na terenie tego niewielkiego miasteczka znajdują się dwa płatne baseny termalne, o których zaraz napiszę oraz spora liczba naturalnych źródeł zarówno z gorącą, a w zasadzie wrzącą jak i chłodną wodą. Przy jednym ujściu możecie zaparzyć herbatę, podczas gdy przy drugim, oddalonym o kilkanaście metrów możecie sobie nalać chłodnej, mineralnej, delikatnie gazowanej wody. Wody z gorącego ujścia nie próbowałem, natomiast te chłodne mają smak naszych wód leczniczych, są słonawe, wydzielają mocny zapach i raczej nie przesadzałbym z ich ilością. Chociaż kubeczka takiej wody jeszcze nikt nie umarł, przynajmniej taką mam nadzieję…

 

 IMG_8669.thumb.jpeg.4143bb03f107399dc36f1a5dfe0cb47f.jpeg

 

   Po przejściu w okół niemal 30 gejzerów i dziesiątek źródeł przyszła pora na pierwszy basen termalny zwany Poca da Dona Beija. Jest to obiekt dosyć kameralny, z ograniczaną przez obsługę listę turystów. Nie mają systemu rezerwacyjnego, zatem musieliśmy stanąć w dosyć długiej kolejce, ale na szczęście sporo osób kończyło swoje pobyty, więc w ciągu 30 minut byliśmy w środku. Wstęp kosztuje 8 euro od osoby + 2 euro za wynajem szafki. Całość pobytu trwa 90 minut od przejścia przez bramki przy kasie. Co do długości pobytu, zdania są podzielone, jedni chcieliby posiedzieć tam dłużej, innym zupełnie to wystarcza. Ja ze swojej perspektywy powiem, że jest to czas optymalny. Obiekt składa się z 5 basenów termalnych, w każdym znajdziemy wodę o temperaturze 39 stopni i głębokości od 70 do 120 cm. Bardziej niż do czasu tam spędzonego mógłbym się przyczepić do ilości ludzi i samego obiektu. Ludzi pomimo kontrolowania ich ilości było według mnie sporo, a sam obiekt składa się jedynie z basenów, ścieżek do nich prowadzących i małej przebieralni obok której znajduje się kilka pryszniców. Przydałoby się jakieś dodatkowe miejsce z ławeczkami pośród pobliskiej przyrody, aby trochę się móc schłodzić pomiędzy kolejnymi seansami w prawie 40 stopniowej wodzie.

 

IMG_8733.thumb.jpeg.022776d2f71fad123aeeb6ae318e605e.jpeg

Baseny wyglądają mniej więcej tak, jak ten po lewej stronie.

 

Niedaleko Poca da Dona Benja znajduje się park Terra Nostra. Na terenie którego znajduje się ogromny basen z wodą o dużym stężeniu żelaza. Kolor nie zachęca do kąpieli, natomiast temperatura i rozmiar tego obiektu jak najbardziej. Mamy tutaj temperaturę od około 33 do ponad 40 stopni uzależnioną od odległości od dopływu ciepłych źródeł. Głębokość od 135 do 150 cm znacznie przekracza tę, którą spotkaliśmy w poprzednich basenach, a z racji ogromnego rozmiaru, to nawet spore tłumy w okół basenu nie są zbyt zauważalne gdy już jesteśmy w środku. Bilet to 10 euro od osoby, natomiast w cenie biletu mamy również dostęp do znajdującego się na tym samym terenie dużego ogrodu botanicznego. Jego przejście trwa około godziny i na prawdę warto się zdecydować na ten spacer. Piękna roślinność, szerokie alejki, zadbane ogrody, duże oczka wodne i brązowy, ciepły strumyk płynący przez park. Świetne miejsce, które znacznie bardziej spodobało mi się niż wcześniej opisywana da Poca da Dona Benja. Ciekawostką jest to, że oba obiekty dzieli od siebie kilkaset metrów, zatem można je odwiedzić za jednym zamachem i tak też polecam zrobić.

 

IMG_8627.thumb.jpeg.362a01b0d2fb1e251fb498fe2db416ca.jpeg

 

 

IMG_8665.thumb.jpeg.6345aaa006c04631af69fcf910c0dc1c.jpeg

 

   Chociaż azorska pogoda nie zawsze była słoneczna, to i tak postanowiliśmy odpocząć trochę na najważniejszych plażach wyspy. Praia De Santa Barbara to szeroka i długa plaża, która była oddalona około 15 minut jazdy od naszego miejsca zamieszkania. Po wejściu na nią ogromne wrażenie robi zarówno jej rozmiar jak i połączenie pięknego, błękitnego oceanu z szarym, wulkanicznym „piaskiem”. Korzystając z tego, że nie mieliśmy już na ten czas zaplanowanego nic więcej, rozłożyliśmy się na niej i po prostu odpoczywaliśmy. Wpatrywaliśmy się w ocean, w surferów, którzy próbowali ujeżdżać kolejne fale i daliśmy trochę luzu naszym zmęczonym nogom.

 

 IMG_8325.thumb.jpeg.310837ff2218da874e22fd00d8238afb.jpeg

Wiele osób próbowało swoich surferskich sił na kolejnych, oceanicznych falach.

 

522027507_IMG_83632.thumb.jpeg.df84702cd218e0038bbb73dcd521ad9d.jpeg

  Citizen polubił się z otaczającą go scenerią!

 

   Druga z plaż choć znacznie mniejsza, podbiła moje serce. Niesamowicie wyglądają tutaj strome, zielone zbocza ostro wpadające do oceanu. Raz po raz przelatywały nad nami stada ptaków, aby oddalić w stronę zielonych urwisk. To jest jeden z tych momentów, w których można się poczuć jak na planie filmowym produkcji Sci-Fi, albo kolejnej części Parku Jurajskiego. Niesamowity widok i dosłownie z każdym kolejnym uderzeniem oceanu można było poczuć siłę natury.

 

IMG_8201.thumb.jpeg.cae602d380b4327434eca2be56965c8b.jpeg

Plaże w Algarve były wspaniałe, ale ta wygląda jak z innej planety!

 

   Zwiedzając różne zakątki wyspy nie sposób zapomnieć o wodospadach, a tych znajduje się na wyspie co najmniej kilka. Rozpoczęliśmy naszą przygodę od wodospadu Janela do Inferno, który znajdował się blisko miejsca gdzie spaliśmy. Dotarliśmy na parking około godziny 9.00 i ruszyliśmy ścieżką w dół. Przed wybraniem się na ten trekking znalazłem informację, że szlak jest kiepsko oznaczony i… faktycznie tak było. Pominęliśmy ostry skręt w lewo, który był kluczowy do rozpoczęcia wędrówki i szliśmy przed siebie jakieś 45 minut. Po drodze straciliśmy zasięg i jedyne co mi zostało, to zdjęcie tablicy informacyjnej z narysowanym szlakiem, po krótkiej dyskusji postanowiliśmy zawrócić i cofnąć się niemal do punktu startowego. Dobrze zrobiliśmy, ponieważ jak się później okazało, idąc dalej wcześniej obranym szlakiem nie dotarlibyśmy absolutnie nigdzie. Podczas powrotu spotkaliśmy kilku miejscowych, którzy wskazali nam dobrą drogę i już trochę zmęczeni, rozpoczęliśmy właściwą wędrówkę. Początkowo trasa nie zachwyca, ot zielono jak prawie wszędzie dookoła, natomiast dalej robi się znacznie ciekawiej. Pilnując oznaczeń wyglądających w ten sposób:

 

IMG_8280.thumb.jpeg.c65e1ddbf2f828e10ebf257563e1c7fd.jpeg

Niektóre znaki są mocno przykryte zielenią, trzeba być czujnym.

 

   Przedzieramy się przez mały most, liczne, urokliwe polany i trafiamy do długiego tunelu, którego przejście zajmuje prawie 2 minuty. Nie jestem fanem ciasnych, ciemnych miejsc, a latarka w telefonie niewiele dawała. Zatem te 120 sekund dłużyło mi się niesamowicie i chciałem jak najszybciej stamtąd wyjść. Po dotarciu do światełka w tunelu ujrzeliśmy zupełnie inny krajobraz. Z polan i łąkowej zieleni trafiliśmy do małej dżungli, która zachwyciła nas swoją roślinnością, grą światła i klimatem. Nadal poruszaliśmy się wzdłuż oznaczeń i po kilkunastu minutach dotarliśmy do wodospadu, który na żywo nie prezentował się zbyt oszałamiająco. Lekki strumień spadający z niewielkiej jak na wodospad wysokości nie zachwycił nas w przeciwieństwie do trasy, którą musieliśmy pokonać. Kolejny raz nawiążę do produkcji filmowej, ale kolejne kroki przemierzane wzdłuż azorskiej „dżungli” przypominają lokacje znane z Tomb Raider, bądź Uncharted…

 

IMG_8294.thumb.jpeg.3769611d7f7e58187dd081fe652a4e5b.jpeg

Taka sikawka, a nie wodospad...

 

IMG_8303.thumb.jpeg.36bff47348268f54ddc9c199910e1dd3.jpeg

Nigdzie nie widziałem tak wielkich liści jak na Azorach.

 

   Następny wodospad odkryliśmy przypadkiem, ponieważ zdecydowaliśmy się na podróż nad duże jezioro wulkaniczne Lagoa da Furnas, na którego brzegu stoi kilkuset letni kościół. Na zdjęciach okolica robiła spore wrażenie, więc uznaliśmy, że warto będzie się tam przespacerować i samemu ją ocenić. Na żywo również się nie zawiedliśmy i spacerując, usłyszeliśmy, że ktoś przechadza się za ogrodzeniem, które oddzielało wybrukowany teren spacerowy od posesji na której stał wcześniej wspomniany kościół. Zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i okazało się, że znajduje się tam ogród botaniczny założony ponad sto lat temu przez jednego z lokalnych bogaczy. Za wstęp płacimy po 4 euro i dostajemy mapkę z planem ogrodu. Naszą uwagę od razu przykuwa ogromny rozmiar tego terenu i już na starcie wiemy, że wszystkiego nie damy rady przejść, więc decydujemy się na spacer w stronę wodospadu. Około 3 kilometrowy, łagodny szlak prowadzi nas przez rozmaitą roślinność, po drodze mijamy kilkudziesięcioletnią sekwoję i setki, jeśli nie tysiące paproci. Na końcu szlaku zaczynamy słyszeć szum wody i natrafiamy na znak, który mówi o tym, że właśnie osiągnęliśmy bezpieczne miejsce do oglądania wodospadu i informuje również, że dalej może być ślisko i trzeba być uważnym. Nie zastanawiając się ani chwili, mijamy ten znak i podchodzimy pod sam wodospad. Kamienie po których musieliśmy przejść faktycznie były śliskie, ale dojście do samego końca, wcale nie należało do tych z gatunku niebezpiecznych i zdecydowanie - było warto :)

 

IMG_8558.thumb.jpeg.b9a82c5f6277a0009454de704c4b3817.jpeg

Wspaniałe miejsce ze znikomą ilością turystów.

 

IMG_8559.thumb.jpeg.7a04b9ee882de7a26d0b1eabc43bf8e1.jpeg

Wcześniej wspomniany, kilkuset letni kościółek. 

 

   A jak sprawuje się Citizen? Podtrzymuje, że jest to zegarek niesamowicie wygodny i świetnie przylegający do nadgarstka. Tarcza nadal sprawia dużo uśmiechu na twarzy, zwłaszcza podczas słonecznego dnia, ale czy zostanie ze mną na dłużej? Cały czas się nad tym zastanawiam…

 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Świetny pomysł na relacje z wakacji z fajnym, budżetowym zegarkiem w tle.. Miło się czyta..

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Prawie 8 miesięcy minęło od ostatniego wpisu, ależ ten czas szybko leci... Wszystkich, którzy śledzili - najmocniej przepraszam, wpadłem w wir innych obowiązków i nie miałem zacięcia, aby dokończyć ten dziennik z podróży, ale dziś postanowiłem to nadrobić. Mam nadzieję, że powoli snujecie wakacyjne plany i być może ten dziennik okaże się dla Was przydatny! Ostatni post z trochę zachmurzonego Porto i małe podsumowanie portugalskiej przygody. 

 

Porto to ostatni punkt na mapie naszej portugalskiej podróży, przylatujemy tu z samego rana i mamy dwa pełne dni na zwiedzenie najciekawszych atrakcji i spróbowanie lokalnych trunków i specjałów. Czas jak widać dość ograniczony, ale samo Porto do ogromnych miast nie należy, bo zamieszkuje je niecałe 250 tysięcy mieszkańców, natomiast warto pamiętać, że cała aglomeracja liczy około 1,5 miliona mieszkańców, zatem cały obszar jest dosyć gęsto zaludniony i ustępuje miejsca jedynie wcześniej wspomnianej Lizbonie. 

 

Podróż rozpoczynamy od oczekiwania na Ubera na lotnisku, sam port lotniczy ładny i schludny, ale w trakcie naszego przylotu była jakaś kumulacja, ponieważ czas oczekiwania na Ubera przekroczył 30 minut, a cena była dwukrotnie wyższa od normalnej, o ile mnie pamięć nie myli to taka przyjemność kosztowała nas ponad 30 euro. Na szczęście trafiamy na uprzejmego, portugalskiego kierowcę, który dwukrotnie był w Polsce i oprócz jazdy na taksówce organizuje również wyjazdy do portugalskich winnic - próbuje nas na to delikatnie namówić, ale z racji ograniczonego czasu w tym mieście - odpuszczamy i postanawiamy samodzielnie zwiedzić jak najwięcej się uda przez te dwa dni. Meldujemy się w hotelu, szybkie odświeżenie po porannym locie i jesteśmy gotowi do zwiedzania. Nocleg mamy niecałe 2 kilometry od  ścisłego centrum i rzeki Duero, a więc najważniejsze atrakcje mamy w zasięgu spaceru. 

 

Pierwszy spacer krótko mówiąc nas nie porywa. Większość budynków po drodze do centrum jest w kiepskim stanie i wymaga odświeżenia. Łatwo odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się kilkadziesiąt lat wstecz. 

 

 

IMG_8918.thumb.jpeg.053f970b132a595eedd500cbdd839fe1.jpeg

 

IMG_8915.thumb.jpeg.75a7488f39e7c1953576df03c298c51e.jpeg

 

Tak jak na zdjęciach powyżej, raczej takie widoki nie porywają, a takich budynków i uliczek są setki, jeśli nie tysiące. Im bliżej centrum, tym wygląda to lepiej i spodziewam się, że za kilka lat będzie to wyglądało jeszcze lepiej, ponieważ im dłużej chodzimy po tych uliczkach, tym więcej zauważamy remontów. Dziesiątki budynków są w trakcie renowacji i jak się dowiadujemy później od lokalnego przewodnika - do Porto w ostatnich latach wpłynęło dużo zagranicznego kapitału, który został przeznaczony na zakup nieruchomości. Jeszcze dziesięć lat temu zakup kamienicy jak na zdjęciu powyżej wiązał się z niskimi kosztami, bo turystyka w Portugalii była na raczkującym poziomie względem tego co jest teraz. Inwestorzy wyczuli okazję i szansę i kupowali całe kamienice, które są przerabiane na wynajem krótkoterminowy dla turystów. Myślę, że jeśli kurs zostanie utrzymany, to za kilka lat Porto mocno wyładnieje.

 

Teraz pora trochę wyprostować powyższe akapity, bo wyjdę na straszną marudę. Porto nie jest brzydkim miastem i daleko mu do tego. Malowniczo położone z ciekawą architekturą i milionami pieczołowicie ułożonych płytek na elewacjach budynków, tylko... Tylko to wszystko się przeplata z zaniedbanymi budynkami, które dosłownie proszą o remont. Wystarczy skręcić w mniej uczęszczaną uliczkę blisko centrum i mamy wrażenie jakbyśmy się znaleźli w zupełnie innym mieście.

 

IMG_8803.thumb.jpg.fbec35f19e7f349e05356b04e18f0004.jpg

 

W trakcie naszego pobytu zdecydowaliśmy się na Free Walking Tour, tak jak w Lizbonie i pozwolił nam on odkryć trochę magii tego miasta. Magia jest dobrym określeniem, ponieważ właśnie to miasto w dużej mierze zainspirowało J.K Rowling do napisania Harrego Pottera, gdy przechodzimy obok Uniwersytetu w Porto - uczniowie dumnie przechadzają się w swoich mundurkach, które na pierwszy rzut oka wyglądają dokładnie jak te noszone przez uczniów Hogwartu. Kilka kroków dalej i jesteśmy w parku, w którym drzewa wyglądają jak mandragory!

 

IMG_8879.thumb.jpeg.83dffc70719850a570faac06045e3483.jpeg

 

 A to wcale nie koniec, kilkuminutowy spacer w stronę centrum zaprowadzi nas do najstarszej księgarni w Porto o wdzięcznej nazwie Lello, która również była inspiracją do stworzenia magicznego uniwersum. Niestety nie udało nam się wejść do środka, bo kolejki były horrendalne. Spojrzeliśmy tylko przez okno i popędziliśmy dalej, zdjęcie zapożyczone z internetu :) 

 

livraria_lello_porto_IMG_8682.thumb.jpeg.2b8d27f8a36d59664f9a0cb4c373644d.jpeg

 

Spacer z przewodnikiem trochę odczarował nam to miasto i pokazał je z innej perspektywy, opowiedział też kilka ciekawych historii i pokazał nam kilka ciekawych miejsc, w tym dworzec głównym wewnątrz którego znajdują się ogromne obrazy wykonane na płytkach opowiadające o historii Portugalii.

 

IMG_8892.thumb.jpeg.0ab00026dd5841053fb734b6ee6de28e.jpeg

 

Następnego dnia przeszliśmy na drugą stronę rzeki Douro, mostem, który jest ikoną tego miasta. Położony prawie 50 metrów ponad rzeką robi ogromne wrażenie, zarówno jak patrzycie na niego z dołu jak i podczas przechadzki jego szczytem. Powiem szczerze, że przechodząc przez niego i patrząc w dół - czułem lekkie zakłopotanie ;)

 

IMG_8925.thumb.jpeg.1761d2cffaf314300e4e76b51f9b25b7.jpeg

 

IMG_8815.thumb.jpg.8de92580405138e675eac834ffcf06f1.jpg

 

I tutaj mała ciekawostka, po przejściu przez most znajdujemy się w miejscowości Villa Nova de Gaia, zatem opuszczamy Porto i postanawiamy bezspiesznie przejść po historycznych uliczkach. Ta część aglomeracji zyskała w ostatnich lat spory rozgłos, to właśnie tutaj znajdują się słynne winnice, w których powstaje Porto. Ogrom restauracji, knajp, knajpek i możliwości zwiedzania wcześniej wspomnianych winnic, a do tego sporo galerii sztuki i małych sklepów, w których można zaopatrzyć się w lokalne pamiątki.

 

IMG_8784.thumb.jpg.120b44e9dcebe85016228a9ffa854dd2.jpg

 

My po krótkim spacerze postanawiamy spróbować różnych odmian tego wina, bo Porto to nie tylko słodkie, mocne czerwone wino jak utarło się w naszym kraju, ale różne jego odmiany. Moja żona decyduje się na zestaw degustacyjny składający się z 5 lampek po około 80 mililitrów i rozpoczyna degustacje. Ja niestety z powodów zdrowotnych nie mogę należycie spróbować tych smaków, natomiast zdając się na jej opinię - pyszne. I to pomimo tego, że nigdy nie pije słodkiego, ani półsłodkiego wina. Po degustacji przyszła pora na lokalny przysmak - Franchesinę.

 

IMG_8840.thumb.jpg.f47c819d8af1f9fcbb93deeb2bf3e2d6.jpg

 

Wszyscy się tym zachwycają, więc uznaliśmy, że my również musimy spróbować. Nawet wypytaliśmy wcześniej wspomnianego taksówkarza i kelnera w restauracji gdzie jej najlepiej spróbować i oboje wskazali jedno miejsce. Niestety nie pamiętam jego nazwy, ale przejdę do sedna. Franchesina to kanapka, w której szynka przełożona jest boczkiem, kiełbasa i stekiem wołowym. Całość zapieczona jest z żółtym serem i na koniec zanurzone w pomidorowo-piwnym sosie. I powiem Wam, że... Sam nie wiem skąd te zachwyty. Zwykła, zapychająca, tłusta kanapka, w której żaden smak nie wybija się ponad resztę. Daleko jej do jakiejś dobrej bruschetty, którą znamy z włoskich wakacji :) 

 

Wieczór spędzamy w dzielnicy Vitoria, która słynie z imprezowego nastawienia. Od 22.00 wyłączany jest tam ruch samochodowy, a wszystkie restauracje, bary i kluby zaczynają tętnić życiem. Świetnie miejsce, jeśli będziecie mieli ochotę na przedłużenie dnia i wypicie kilku następnych lampek Porto. My część wieczoru spędzamy w Galeria de Paris, które uchodzi za jedno z bardziej klimatycznych miejsc właśnie w tej dzielnicy.

 

 

IMG_8856.thumb.jpg.b450a5fe37a05ee3c503dd0a59c85e57.jpg

 

Następnego ranka pakujemy się i wracamy do Berlina, aby zakończyć naszą portugalską przygodę. Podsumowując Porto, miasto nas nie zachwyciło i raczej nie czuję potrzeby powrotu w tamto miejsce, ale myślę, że na to wpływ mogły mieć dwie rzeczy. Po pierwsze już byliśmy trochę przeładowani wrażeniami, bo były to intensywne dwa tygodnie i po Azorach ciężko nas było zaskoczyć, a po drugie, chyba zbyt mocno staraliśmy się porównać Porto do Lizbony, która jak wiecie z wcześniejszych postów - kupiła nas swoim urokiem :) 

 

Jeszcze wracając do samej Portugalii - absolutnie wspaniały kraj, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Miasta, plaże, wyspy, trekkingi, dobre wino i niezła kuchnia. Ja się absolutnie zakochałem i zamierzam jeszcze kiedyś tam wrócić.

 

A co z Citizenem? Mój egzemplarz przedwczoraj znalazł nowego właściciela i myślę, że właśnie to mnie tknęło do dokończenia tego tematu. Natomiast jeśli szukacie uniwersalnego zegarka, który będzie dzielnym towarzyszem w podróży, to... Osobiście celowałbym w wersję Eco-Drive z szafirowym szkłem, bo właśnie tego elementu najbardziej mi brakowało w tym modelu. 

 

 

 

IMG_8925.HEIC

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

  • Podobna zawartość

    • Przez Funky_Koval
      Cena: 800 zł (paczkomat wliczony, jest ostateczna)
       
      Citizen NY0085-86EE. Stan: 7,5 /10. Ryski od zmiany pasków, noszenia, wgniotek brak.
      Zegarek nosiłem w biurze. Nigdy nie był otwierany, chodzi prawidłowo. 
      Sprzedaję zegarek, rachunek (jestem pierwszym właścicielem),oryginalną bransoletę z ogniwami
      oraz zegar jest na dedykowanej pod ten model bransolecie z pełnych ogniw, skręcanej na śrubki,
      dokładnie ta:
      https://longislandwatch.com/islander-20mm-brushed-solid-link-watch-bracelet-for-citizen-promaster-automatic-dive-watch-brac-70/
       

       

       

       

       

       

       

       
       
       
    • Przez Szymon w
      Witam wszystkich. Czy ktoś może coś powiedzieć na temat tego zegarka. 




    • Przez Brasta
      Witam serdecznie piszę z zapytaniem o Zegarek Citizen numer na dole tarczy to P8200-R8191-KY czy jest to podróbka czy może jakiś składaniec nie potrafię znaleźć takiego nigdzie. Będę wdzięczny za każdą odpowiedź. 



    • Przez Pawel777
      Witam.
       
      Od kilku dni Jestem posiadaczem Citizena z funkcją Radio Controlled. Niestety funkcja nie działa za każdym razem - częściej nie działa niż działa, nawet w tym samym miejscu, a od dwóch dni ich nie może "pobrać" czasu.
      Czy jest to normalne?
      Z góry dziękuję za odpowiedź
    • Przez Feymozim
      Ostatnio miałem przyjemność naprawiania Junghansa z lat 60 z systemem nastawczym chybotki. 
      Zegarek był w ciężkim w stanie ale pomimo tego że w ogóle nie chodził udała się reanimacja.






×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.