Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Rekomendowane odpowiedzi

W dniu 23.06.2023 o 11:14, Lincoln Six Echo napisał(-a):

 

Pop-Jazz, ale może być😉

W dniu 25.05.2023 o 17:16, Lincoln Six Echo napisał(-a):

 

Tu bliżej😉

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli ktoś z Was będzie dysponował wolnym czasem i kwotą 70 zł do wydania na wydarzenie kulturalne, to taka propozycja dotycząca wirtuoza gitary - Janek Pentz !  Klubowicze którzy byli na spotkaniu świątecznym słyszeli mistrza na żywo :) 

 

https://www.kupbilecik.pl/imprezy/125360/Warszawa/Janek+Pentz/

 

 

IMG_5382.thumb.jpeg.e00c60eb9a045c875784b169d5fa0436.jpeg

 

IMG_5421.thumb.jpeg.d447a99f87f5236072bb2136829405aa.jpeg

 

Resized_1000001307_369730502120518.jpeg.d10baac60e8cf8977e5769ce9c635adc.jpeg

 

 

 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ciekawy temat! Kiedyś długi czas słuchałem muzyki jazzowej. Pierwszą płytą jazzową jaką kupiłem była składanka. Był tam np. Dave Brubeck i "Take Five".

 

 


Przemek

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
W dniu 6.10.2024 o 19:06, ladek22 napisał(-a):

Ciekawy temat! Kiedyś długi czas słuchałem muzyki jazzowej. Pierwszą płytą jazzową jaką kupiłem była składanka. Był tam np. Dave Brubeck i "Take Five".


Myślisz, że to jazz? 🙂 Dawno nie słuchałem "Time Out", ale zapamiętałem tę płytę jako przepełnioną ładnymi liniami melodycznymi i nietypowymi podziałami rytmicznymi. Poza tym, w warstwie muzycznej to taki trochę pop-jazz, moim zdaniem. Entuzjasta twórczości Ornette'a Colemana padłby chyba z nudów. 😉 Tu oczywiście przerysowałem. Osobiście lubię twórczość Brubecka aczkolwiek wszystko, co najlepsze w muzyce jazzowej, jest udziałem innych artystów. 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziś 1 listopada, więc do posłuchania wybrałem płytę Mieczysława Kosza.

spacer.png

A poniżej moje instagramowe wynurzenia.

Dziś 1 listopada, więc wybrałem do posłuchania płytę artysty, którego nie ma już wśród nas. To Mieczysław Kosz, a mój obiekt zainteresowania muzycznego stanowi nagrany w 1971 r. album pt. „Reminiscence”. W pewnym sensie to fenomen, gdyż jest to jedyna płyta wydana za życia artysty i ta jedna płyta wystarczyła do tego, aby nazwisko Kosz ocalić od zapomnienia. Tak skromny dorobek ma się nijak chociażby do wielkich muzyków jazzowych zza oceanu, którzy w ciągu roku potrafili wydać nawet kilka albumów. Są to jednak odniesienia nieporównywalne zważywszy na okoliczności w jakich znalazła się Polska po 1945 r., a jednak Mieczysław Kosz nie uniknął porównań. Najczęściej mówiono o nim, że to polski Bill Evans, choć niewiele było punktów wspólnych w samej muzyce obu wielkich jazzmanów. Evans stawiał na melodię i „śpiewność” kompozycji podpartą impresjonistycznymi skalami całotonowymi podczas gdy Kosz łączył muzykę klasyczną z free jazzem. Wzorował się na Bachu, Beethovenie, Chopinie, Liszcie jednocześnie przejawiając silną skłonność do improwizacji w istotny sposób przykrywających temat utworu. Słychać to na wydawnictwie „Reminiscence”, na którym między innymi znajdziemy „Tańce połowieckie” Borodina, preludium c-moll Chopina oraz „Marzenie miłosne” Liszta. Artysta jednak dość luźno traktuje melodię wymienionych kompozycji na rzecz improwizacji utrzymanej właśnie w estetyce free jazzu. Na albumie znalazło się też miejsce w kontekście muzyki popularnej wyrażonej w postaci utworu The Beatles pt. „Yesterday”. Tu również stopień przetworzenia pierwowzoru jest znaczny. Resztę płyty uzupełniają dwie autorskie, a zarazem piękne kompozycje Kosza pt. „Wspomnienie”, „For You” oraz utwór pt. „Spełnienie” skomponowany przez kontrabasistę Bronisława Suchanka. Słychać w nich odrobinę dramatyzmu, przygnębiania i melancholii, które były nieodłącznym elementem twórczości Mieczysława Kosza wynikającym też z jego życia. Życia doświadczonego utratą wzroku, uzależnieniem od alkoholu, depresją i deficytem bezinteresownych ludzi wokół. Skończyło się ono w nocy 31 maja 1973 r. w dramatycznych okolicznościach. W chwili śmierci artysta miał niespełna 30 lat. Pozostała wspaniała muzyka. [*]

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
W dniu 8.10.2024 o 01:15, McIntosh napisał(-a):


Myślisz, że to jazz? 🙂 Dawno nie słuchałem "Time Out", ale zapamiętałem tę płytę jako przepełnioną ładnymi liniami melodycznymi i nietypowymi podziałami rytmicznymi. Poza tym, w warstwie muzycznej to taki trochę pop-jazz, moim zdaniem. Entuzjasta twórczości Ornette'a Colemana padłby chyba z nudów. 😉 Tu oczywiście przerysowałem. Osobiście lubię twórczość Brubecka aczkolwiek wszystko, co najlepsze w muzyce jazzowej, jest udziałem innych artystów. 

 

Ja mysle ze to jazz par excellence w stylu tzw. cool, West Coast, piano.
Mysle rowniez ze podobnego zdania byli ci ktorzy przyznawali mu nagrody za taka wlasnie muzyke
(Kennedy Center Honors, Medal Smithsonians, nagroda Grammy i wiele innych).
Coleman gral free funk i awangardowy  jazz ktory nie dla kazdego jest strawny i pewnie niezbyt
nadaje sie dla osob, ktore zaczynaja przygode z tym typem muzyki, dlatego Twoja opinia o Brubecku
jest dosc subiektywna a ostatni akapit smieszny.

Wracajac do muzyki polecam wszystkim 'Astigmatic" Komedy, uznawany za jego najlepszy album,
jak rowniez przez czytelnikow Jazz Forum uznany za najlepszy album polskiego jazzu

 

spacer.png

 

 

 

Edytowane przez neclocus

Są ludzie, którzy przez całe życie spogladają na zegarek, a mimo to zawsze się spóźniają. (A. Czechow)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Poniedziałkowy wieczór był magiczny, a to za sprawą intrygującej i pięknej muzyki trio Leszka Możdżera. 👍

spacer.png

BTW, polecam Wam do posłuchania najnowsze ich dzieło pt. "Beamo", bo to bardzo ciekawe doznanie muzyczne ukazujące, jak z atonalności i dysonansu zrobić atut. 

Edytowane przez McIntosh

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziś u mnie tak...

spacer.png

I trochę moich instagramowych wynurzeń.

Mamy Święta, czas to wyjątkowy, więc i u mnie artysta wyjątkowy. Dziś postanowiłem zmierzyć się z twórczością Johna Coltrane’a przy czym słowo „zmierzyć” nie zostało użyte przypadkowo. Wybrałem do posłuchania album pt. „Ascension”, który jest jednym z najmniej przystępnych w historii jazzu. Nie jest to też wybór przypadkowy, bo „Ascension” oznacza wniebowstąpienie i być może Coltrane poczuł się, jak w niebie rejestrując materiał w studiu, ale dla mnie to jest rzeźnia. W sesji nagraniowej oprócz „Trane’a” udział wzięło czterech saksofonistów, dwóch trębaczy, pianista, dwóch kontrabasistów, perkusista, a każdy z nich improwizował wynosząc technikę gry na piedestał, która przykrywała linię melodyczną. Niewiele jest tu momentów zapadających w pamięć w sensie linii melodycznej, a całość sprawia wrażenie zlepku kakofonicznych dźwięków przeszywających głowę i nacechowanych polirytmicznością. Wszystko jednak trzyma się w ryzach oraz w narzuconej strukturze kompozycji, ale trzeba być bardzo osłuchanym w jazzie melomanem, aby to dostrzec. Na płytę składa się tylko jeden utwór trwający około 40 minut. Podczas sesji nagraniowej muzycy zrobili kilka podejść do materiału tworząc dwie wersje tej samej kompozycji no i pojawił się kłopot, gdyż Coltrane’owi podobała się inna wersja niż wytwórni. Ostatecznie obydwie ujrzały światło dzienne, a co wielkiemu mistrzowi strzeliło do głowy, żeby nagrać tak trudną w odbiorze muzykę? No cóż, John Coltrane lubił eksperymentować, poszukiwać nowych dróg wyrazu artystycznego. Pochłonął go styl oparty na centrach tonalnych, gdzie w swobodzie harmonicznej oraz ekspresyjnej improwizacji mógł wreszcie odnaleźć prawdziwą wolność i uwolnić swoją kreatywność. Ważna była też interakcja między muzykami, a że robiła się z tego jazda bez trzymanki, to starzy mistrzowie jazzu przywiązani do ładnych melodii i skal modalnych uważali takie granie za herezję. Na Coltrane’a spadla fala krytyki, więc wycofał się on z eksperymentów. Był jednak młodzian Ornette Coleman, który miał wywalone na marudzenie starych mistrzów i robił swoje. To dodało odwagi „Trane’owi”, który powrócił do eksperymentów, jakich ucieleśnieniem jest nietuzinkowy album pt. „Ascension”. 🎶🔥

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziś u mnie taka sytuacja...

spacer.png

I trochę moich instagramowych wynurzeń.

Dawno nie wrzucałem na talerz nic z dań jazzowych, więc dziś postanowiłem „najeść” się tym, co lubię najbardziej. W ramach pokarmu dla duszy wybrałem dzieło Dextera Gordona z 1964 r., a mam na myśli jedną z moich ulubionych płyt pt. „One Flight Up”. Posiadam amerykańskie wydanie Blue Note Records z serii Tone Poet i ilekroć spoglądam na poligrafię albumu, to od razu przypominam sobie dlaczego tak ciągnie mnie do winyli. Jakość grafik jest na fenomenalnym poziomie, lecz to muzyka jest najważniejsza, a ta nie ustępuje estetyce zdjęć zawartych wewnątrz okładki. Materiał został zarejestrowany 2 czerwca 1964 r. w Studios Barclay w Paryżu w następującym składzie: Dexter Gordon (saksofon tenorowy), Donald Byrd (trąbka), Kenny Drew (fortepian), Niels-Henning Ørsted Pedersen (kontrabas) i Art Taylor (perkusja). Dzieło zaczyna się od kompozycji pt. „Tanya”, która wypełnia pierwszą stronę płyty analogowej. Utwór ten napisał Donald Byrd, a jego struktura sprawia, że każdy z muzyków ma swój obszar twórczy, w jakim może się wykazać. Pole do popisu jest szerokie, gdyż kawałek stanowi mieszankę bebopu z jazzem modalnym, a więc połączenie dwóch przeciwstawnych stylów. Z jednej strony harmonia funkcjonalna, a z drugiej tonika oparta na trybach. Brak zorganizowania wokół centrum tonalnego wymaga od muzyków doskonałego zrozumienia w trakcie improwizacji i zespól Dextera Gordona to gwarantuje. O jakości utworu decyduje nie tylko wirtuozeria muzyków, ale też jego piękna linia melodyczna sprawiająca, iż słuchanie staje się przyjemnością. Niewiele ponad 18 minut mija szybko i przewracamy winyl na drugą stronę. Ta zawiera dwie kompozycje pt. „Coppin' the Haven” oraz „Darn That Dream” będące powtórką z rozrywki, a więc ponownie otrzymujemy kawał znakomitego, technicznego grania popartego piękną melodyką. Pierwszy z utworów skomponował Kenny Drew, a drugi to cover będący oryginalnie dziełem tandemu Eddie DeLange & James Van Heusen. „One Flight Up” to smakowity kąsek, który z powodzeniem mógłby zasilić dyskografię wielkiego Milesa Davisa i byłby dla Mistrza powodem do dumy. Dzieło to jednak poczynił Gordon przy wydatnym udziale Byrda oraz reszty ekipy i panowie stworzyli album doskonały.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.