To bardzo ciekawa perspektywa i w zasadzie trudno się z nią w pełni nie zgodzić. Rzeczywiście, jeżeli filmy Smarzowskiego mają pełnić funkcję lustra, w którym społeczeństwo może dostrzec własne deformacje, to pełni on w jakimś sensie rolę moralisty. Jednakże mnie niepokoi proporcja tego przekazu. Bo choć świat Smarzowskiego jest autentyczny, jest też jednostronny. Zło zawsze ma polski adres, a bohater - jeśli już nie degenerat - to przynajmniej ofiara własnego środowiska.
To oczywiście zabieg celowy, ma boleć, ma uwierać, ma zmuszać do refleksji. Ale z biegiem lat zaczyna się tworzyć z tego antropologiczna matryca, w której polskość staje się synonimem zepsucia. Jeśli każde lustro pokazuje wyłącznie brud, to przestaje być lustrem, a staje się deformującym zwierciadłem.
Odstępstwem od tej reguły był chyba tylko "Kler". Postać grana przez Arkadiusza Jakubika niesie pewną nadzieję, jest próbą pokazania dobra w świecie skażonym grzechem i obłudą. Ale i ona kończy tragicznie - samospaleniem, które symbolicznie gasi to światełko nadziei. To bardzo wymowne, bo nawet tam, gdzie mogłoby się pojawić oczyszczenie, Smarzowski kończy historię w ogniu i rozpaczy.
Nie neguję wartości jego filmów ani ich siły oddziaływania. Dostrzegam jednak niebezpieczeństwo, że moralny komunikat przekształca się w estetykę upadku, w której katarsis ustępuje miejsca przyzwyczajeniu do brzydoty. I wtedy, zamiast budzić sumienia, sztuka zaczyna je znieczulać.