Od 25 lat „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego należą do ścisłej czołówki moich ulubionych filmów. Przez niewiele mniej lat planowałem przeczytać literacki pierwowzór autorstwa Kazuo Ishiguro. W środę kupiłem wreszcie swój egzemplarz i w cztery dni przeczytałem. Oto kilka wrażeń, zaznaczam, że spisanych na gorąco.
Lektura potwierdziła moje przypuszczenia – mamy do czynienia ze znakomitą powieścią, a także jej idealną filmową adaptacją. Idealną, bo oddającą ducha pierwowzoru, a przy tym modyfikującą jego treść w taki sposób, by zoptymalizować filmowe opowiadanie i sensy zawarte w książce. Scenariusz filmowych „Okruchów” wprowadził zmiany, które niekiedy mogą wydawać się drobne, a w istocie pozwalają dopełnić kluczowe dla opowieści znaczenia:
- senator Lewis – w filmie pełnokrwisty nie tylko dzięki wybornej roli Christophera Reeve’a, ale też trochę innemu charakterowi jego słynnej bankietowej przemowy. Jest wówczas młodszy i całkowicie trzeźwy. Doskonałym posunięciem jest też uczynienie go powojennym właścicielem Darlington Hall, co dobitniej podkreśla związek z przeszłością, a zarazem jej odległość.
- Stevens i panna Kenton są bardziej widocznie zniuansowanymi postaciami w filmie. Dzieje się tak dzięki genialnym – zapewne najlepszym w karierach – rolom Hopkinsa i Thompson, ale też możliwościom, jakie daje odejście od pierwszoosobowej powieściowej narracji. Zresztą, we wnikliwym eseju Alicja Helman zwracała uwagę, że Stevens jako narrator jest – to świetny manewr Ishiguro – nie do końca wiarygodny, z uwagi na czas, jaki upłynął, ale też wpojoną zawodowo konieczność maskowania uczuć. Stąd np. trochę inaczej wypada scena lektury sentymentalnego romansu, jedna z najważniejszych w filmie. Jej rzeczywiste emocje są w powieści ukryte za konwencją wypowiadania się Stevensa-narratora, w filmie oddaje je zaś w pełni Hopkins-aktor. Podobnie jest, gdy subtelne niuanse w scenariuszu filmu pozwalają na większy ładunek emocjonalny w dwóch sekwencjach ukazujących zwrotne momenty w życiu Stevensa: śmierci ojca (nota bene Peter Vaughan, jak każdy w obsadzie, gra jak natchniony) i wieczoru, w którym spotkanie z hitlerowskimi oficjelami zbiega się z decyzją o małżeństwie panny Kenton.
- bardzo dobre jest wprowadzenie do filmu pana Benna, i to na obu głównych płaszczyznach czasowych. Dookreśla to przejmująco cichy dramat panny Kenton.
- film tria Merchant-Jhabvala-Ivory kondensuje czas opowieści, zdecydowanie osadzając najważniejszy jej nurt w latach 30., także w sekwencji wielkiej konferencji. Dobitniej ukazuje to cień hitleryzmu, „czarnych koszul” (co ciekawe jednak – Oswald Mosley w filmie nie pojawia się pod swoim nazwiskiem. Jego syn był wówczas już ważną postacią w biznesie sportu motorowego – być może miało to jakiś związek) i życiowy dramat samego lorda Darlingtona.
- oczywiście film ma wielką wartość dodaną dzięki inaczej rozegranej scenie na nabrzeżu. To już scenariuszowe arcymistrzowstwo, o reżyserii i aktorstwie nawet nie wspominając.
- dobre jest zastąpienie Forda Daimlerem. Jest dużo bardziej angielsko i arystokratycznie.
Reasumując – oba teksty to lektura obowiązkowa. Czy żałuję, że dopiero teraz sięgnąłem po powieść? Trochę tak, ale może taka była po prostu kolej losu