Jako, że staro się wczoraj nieco czułem, to i na wspomnienia się mi zebrało. Związane właśnie z zakupem Longinesa. Jakieś ćwierć wieku temu rozpocząłem „działalność gospodarczą”. Trafił się dobry i sprawdzony klient, umowa została zawarta, a faktura wystawiona. Od dawna miałem słabość do zegarków ozdobionych „uskrzydloną klepsydrą”. Byłem jednak wtedy świeżo po studiach, więc wydawało mi się, że zegarki takiej marki są poza moim zasięgiem. Mimo to, gdy przechodziłem koło witryn sklepowych przyciągały mój wzrok. Tak się zdarzyło, że na drugi dzień po wystawieniu owej faktury byłem w Katowicach, gdzie spojrzałem na wystawę zegarmistrza. A tam leżał sobie Le Grand Clasique, z niezbyt popularnymi [czyli wyjątkowymi] rzymskimi cyframi. Co ciekawe, za „pół ceny”. Co równie intrygujące i fatalne w skutkach, lubię klasykę i rzymskie cyfry, a zegarek garniturowy do pracy się przydaje. Więc trudno było mi się powstrzymać, by do sklepu nie wejść. Od sprzedawcy usłyszałem historię, że wnuczek od babci za maturę dostał, ale że za poważny to dla niego był zegarek, więc wymienił na coś innego, stąd taka niska cena. Po krótkiej walce z samym sobą - kupiłem. Bo choć gotówki zbędnej nie miałem, to przecież wystawiłem fakturę i miałem na niego hipotetycznie pieniądze. I wiele lat byłem z niego dumny, a właściwie do dziś jestem. Wiem, że to nic takiego. Przeciętny garniturowiec, bez polotu i na dodatek w kwarcu. Mimo to zwracał wtedy uwagę, a przez cały czas jest niezawodny. To był pierwszy mój „drogi” i poważny zegarek. Cena na jego metce to dwanaście milionów dwieście tysięcy złotych. Brzmi to dziś bajkowo, nawet gdy przyznam że zapłaciłem za niego chyba siedem milionów złotych. Ale to zegarek za którego baterię, czy pasek zapłaciłem później ceny, o jakich wcześniej nie śniłem i myślałem wcześniej, że to ceny właściwe dla zegarków J Następnie nadszedł czas jego zapomnienia. Ale zawsze w szufladzie leżał i według niego ustawiłem inne mechaniczne zegarki. Od paru lat zyskał znowu na uznaniu. Może dzięki wspomnieniom, może dzięki prostocie i niezawodności, może dzięki funkcjonalności i klasycznemu wyglądowi sprawdzającemu się w pracy? Co śmieszne, to aktualnie mój jedyny zegarek pozłacany, więc na oficjale wyjścia jest częstym wyborem. Dzisiejszy pasek nie jest oryginalny. Wcześniej były notorycznie Wild Calfy Hirscha, a teraz ten matowy krokodyl Morelato. Sprzączka jest jednak ta sama, co przed dwudziestu laty. Dzisiaj mam kilka droższych i bardziej reprezentacyjnych zegarków, ale tego się chyba nigdy nie pozbędę. Bo był pierwszym Longinesem i nauczył mnie nie wydawać pieniędzy, dopóki nie trafią na rachunek. Dlaczego? Bo fakturę z jakiej miałem uregulować jego cenę, zapłacono mi dopiero po roku L, więc przez miesiąc po jego zakupie raczej biednie było. Jest też symbolem rodzinnym. Po kilku latach, z okazji narodzin drugiej córki, postanowiłem kupić żonie damski jego odpowiednik. Niestety nie było go w Polsce i trzeba było sprowadzić ze Szwajcarii. Tak się potem nieszczęśliwie zdarzyło, że katowicki dystrybutor spóźnił się pechowo i to tak, że mogłem go odebrać dopiero w dniu „odbioru” żony i córki ze szpitala. Zaryzykowałem i pojechałem najpierw po zegarek do Katowic, co okazało się błędem. Według żony spóźniłem się haniebnie [godzinę], za co mimo prezentu czekała mnie sroga awantura. Cały efekt prysł. Trudno, przeżyłem, moja wina, miała pewnie rację. Mimo to, gdy dziś spojrzę na swojego pierwszego Longinesa, to przypominają mi się również te dobre chwile z tego dnia, czyli mała, ale już pierwszego dnia życia wesoła twarzyczka córy Ady, leżącej w koszyku na tylnym siedzeniu wozu, w drodze do domu. To tyle wspomnień.