Wczoraj zabrałem się w końcu do "Napoleona" w reżyserii Ridleya Scotta. Niestety skończyło się trochę rozczarowaniem. Z jednej strony piękne zdjęcia, kostiumy, dekoracje i przede wszystkim doskonale zrealizowane sceny batalistyczne. Nie odniosę się do tego, czy zgodne z historią, czy też "upiększane" do filmu, bo takim specem od historii i od czasów napoleońskich nie jestem. W każdym razie filmowo imponujące.
Z drugiej strony, niestety rozczarowujący scenariusz. To nie jest w żadnej mierze film o Napoleonie i o jego karierze politycznej oraz wojskowej. To nawet zrozumiałe, bo pokazanie całej złożoności tego procesu wymagałoby pewnie całego serialu i to dłuższego niż 10 odcinków. To tylko tło. Tym niemniej uproszczenie tej politycznej i wojskowej drogi do kilku najbardziej "pocztówkowych" i ikonicznych epizodów nie broni się. Tutaj historia Europy pokazana jest poprzez szybkie przeskoki przez małe epizody i epicko odmalowane wielkie bitwy. Cała fabuła jest oparta nie na polityce i nie na historii podbojów i porażek Napoleona, ale na jego związku z Józefiną. Ten związek, trochę toksyczny i trochę dziwaczny jest osią narracji. Nie wiem na ile ten wątek jest oparty na prawdzie, a ile jest w tym filmowej fikcji, ale po prostu nie jest to dla mnie wątek najbardziej intrygujący w życiu Napoleona. Joaquin Phoenix, którego bardzo cenię jako aktora, trochę tutaj zaskakuje i jego Napoleon, to taki trochę dziwak, trochę "aspergerowiec". W tej kreacji nie ma dla mnie charyzmy, jaką musiał mieć człowiek posyłający setki tysięcy żołnierzy na wieloletnie wojny i podbijający większość kontynentu. Próby pokazania tej charyzmy są robione trochę na siłę, w hollywoodzkim stylu, i zawodzą.
Dla mnie, poza wspaniale, z rozmachem zrealizowanymi scenami bitew, niewiele więcej pozostało w pamięci po wczorajszym seansie.