Odbiór tempa i rytmu filmu jest oczywiście subiektywny - dla mnie kontemplacyjny rytm wielu scen "Czasu krwawego księżyca" sprawdził się znakomicie, jako odzwierciedlenie rytmu życia rdzennych Amerykanów, ale i powolnego nadchodzenia nieuchronnej katastrofy. Też nie jestem pewien, czy to dobrze, że Scorsese robi ostatnio aż tak długie filmy, ale osobiście nie miałem z tym problemu ani przy "Irlandczyku" ani przy "Czasie...", ani też wcześniejszych. Wciąż robi moim zdaniem niesamowite stylistycznie kino, w którym pulsuje energia - nie ma w historii amerykańskiego kina innego reżysera, który równo od 50 lat i "Nędznych ulic" jest właściwie wciąż na szczycie i wciąż ekscytuje kinomanów w każdym wieku, w każdej dekadzie proponując po kilka szeroko dyskutowanych i na ogół znakomicie zrobionych filmów. Wymienicie jakiś totalnie nieudany film Martina Scorsese? Ja najrzadziej wracam do "Kundun", najbardziej odległego od moich zainteresowań, i chyba do "Ciemnej strony miasta", ale kurczę, przecież to był i tak dobry film - polubiłem nawet dwie piosenki The Clash dzięki niemu [jak dotąd nie widziałem jego dwóch pełnometrażowych filmów: telewizyjnego Harrisona i - tak, wiem, wstyd - "The Last Waltz"]
Odnośnie zaskoczeń w "Czasie..." - znałem tę historię słabo, głównie z tekstów zapowiadających film (zajrzałem też chyba kilka lat temu do Wikipedii), ale nie wiedziałem, kto będzie kim. W toku narracji kilka rzeczy potrafiło mnie zaskoczyć - dotyczy to zarówno rozwoju sytuacji bohaterów, nawiązywanych przez nich relacji, jak i zabiegów typowo montażowych i rozwiązań formalnych. Było też sporo "smaczków" dla fanów (np. travelling po domu rodzinnym Mollie, czy linijka tekstu Hale'a bardzo podobna do jednej z kwestii Jimmy'ego Conaway'a]. Z drugiej strony wiedziałem, że nie będzie jednoznacznego odkupienia i oczyszczenia - bo to faktycznie u Scorsesego można przewidzieć