I parę słów ode mnie, w ten dosyć szczególny dzień roku...
Ryuichi Sakamoto – "async" (2017): muzyka ciszy i przemijania.
Nie wiem, ilu z Was słuchało „async”, ale dla mnie to jeden z najważniejszych albumów ostatniej dekady – nie tylko w elektronice czy ambiencie, ale w ogóle w muzyce współczesnej. Dlatego pozwalam go sobie "wkleić" właśnie tutaj. Sakamoto nagrał go po walce z rakiem gardła, już z pełną świadomością, że czas jest ograniczony. I to słychać w każdym dźwięku – w jego kruchości, ciszy między nutami, w oddechu instrumentów.
To płyta, którą Sakamoto sam nazwał „ścieżką dźwiękową do nieistniejącego filmu Tarkowskiego”. Brzmi to może nieco patetycznie, ale naprawdę tak jest – te utwory są jak kadry z filmu, który dzieje się w naszej głowie. Nie ma tu narracji, raczej migawki, wspomnienia, dźwięki miasta, głosy ludzi, szelest życia.
Fortepian (często preparowany lub mikrofonowany z bardzo bliska) jest sercem albumu. Obok niego pojawiają się smyczki, dzwonki, nagrania terenowe, głosy Davida Sylviana czy Paula Bowlesa. Elektronika jest dyskretna, organiczna, ciepła – żadnych "tłustych beatów", tylko puls życia i rozpad materii.
Słychać tu też Cage’a, Takemitsu, Pärta, Feldmana. Ale to wciąż bardzo osobisty język Sakamoto – jego własna modlitwa o czas, o pamięć, o trwanie dźwięku.
Poszczególne utwory to czysta kontemplacja przemijania.
„async” to jedno z tych nagrań, które można słuchać w całości, w ciszy, wieczorem, bez przerwy.
Nie jest to muzyka „do tła” – raczej do zatrzymania się.
„Tworzę muzykę jak pejzaż, w którym można się zatrzymać i oddychać.” – Ryuichi Sakamoto
Jeśli ktoś szuka współczesnej muzyki poważnej, ale nie akademickiej – to jest właśnie to.
Dla mnie Sakamoto to ostatni wielki romantyk muzyki i kompozytor ciszy.